— Nie potrafię. — Panna Tyk wyprostowała się. — Ale mogę na uczyć.
Akwila pracowała w mleczarni. Trzeba było zrobić ser. Na drugie śniadanie był chleb z dżemem. Matka, podając jej kromkę, powiedziała:
— Do miasta przybyli dziś nauczyciele. Jeśli zrobiłaś, co do ciebie należy, możesz pójść.
Akwila przyznała, że chętnie by się dowiedziała tego czy owego.
— W takim razie weź pół tuzina marchewek i jajek. Jestem pewna, że biedakom się przydadzą — dodała matka.
Tak więc Akwila wybrała się, by otrzymać wykształcenie warte pół tuzina jaj.
Większość miejscowych chłopców, dorastając, imała się tych samych zajęć, które wykonywali ich ojcowie, albo prac, których jakiś inny ojciec z wioski mógł ich nauczyć, jeśli do niego wystarczająco często zachodzili. Po dziewczętach spodziewano się, że dorosną, by zostać czyjąś żoną. Oczekiwano również, że będą umiały czytać i pisać, co uznawano za zbyt delikatne zajęcia dla chłopców.
Choć trzeba przyznać, że wszyscy zdawali sobie jakoś sprawę, iż jest kilka rzeczy, jakie nawet chłopcy powinni wiedzieć, chociażby po to, by nie marnować potem czasu na zadawanie zbędnych pytań w rodzaju: „Co jest po drugiej stronie gór?” albo, „Jak to się dzieje, że deszcz spada z nieba?”.
Każda rodzina w wiosce kupowała co roku kalendarz i część wiedzy pochodziła z jego kart. Kalendarz był duży, gruby i drukowano go gdzieś daleko. Można w nim było znaleźć mnóstwo szczegółów na temat faz księżyca i odpowiedniego czasu, by siać fasolę. Zawierał także kilka przepowiedni na dany rok, a ponadto wspominał o takich odległych miejscach jak Klatch czy Hersheba. Akwila widziała w kalendarzu obrazek pokazujący Klatch. Widniał na nim wielbłąd stojący na pustyni. Tylko dzięki temu, że matka wytłumaczyła jej, czym jest jedno, a czym drugie, Akwila zrozumiała ilustrację. Tak więc Klatch to był wielbłąd na pustyni. Czasami zastanawiała się, czy jednak nie oznaczał czegoś więcej, ale wyraźnie równanie „Klatch = wielbłąd, pustynia” nie budziło u nikogo wątpliwości.
I o to właśnie chodziło. Trzeba było znaleźć jakiś sposób, by ludzie nie zadawali pytań.
I tutaj przydawali się nauczyciele. Stada ich włóczyły się po górach, razem z druciarzami, kowalami, znachorami specjalizującymi się w cudownych uzdrowieniach, handlarzami ubrań, przepowiadaczami przyszłości i innymi wędrowcami usiłującymi sprzedać ludziom to, czego ci na co dzień nie potrzebowali, ale co od czasu do czasu okazywało się pożyteczne.
Wędrowali od wioski do wioski i tam wygłaszali lekcje z różnych dziedzin. Trzymali się z dala od innych podróżnych i wyglądali całkiem tajemniczo w zszarganych sukniach i dziwnych prostokątnych kapeluszach. Uwielbiali długie wyrażenia, jak „skorodowane żelazo”. Wiedli trudne życie, żywiąc się tym, co zarobili od słuchaczy swych lekcji. Jeśli nikt nie słuchał, zadowalali się pieczonymi jeżami. Sypiali pod gwiazdami, które nauczyciele matematyki liczyli, nauczyciele astronomii mierzyli, a nauczyciele literatury nazywali.
Nauczyciele geografii zaś gubili się w lasach i wpadali w pułapki na niedźwiedzie.
Ludzie zazwyczaj cieszyli się na ich widok. Dzieci dowiadywały się od nich dość, by zamknąć buzie. Trzeba tylko było pamiętać, by wyprowadzić ich z wioski przed zapadnięciem zmroku, inaczej kradli kurczaki.
Tego dnia jaskrawe różnobarwne wózki i namioty rozłożyły się na polu tuż przy wiosce. Kawałek dalej niewielkie kwadratowe poletka zostały obstawione parawanami, za którymi krążyli praktykanci, pilnując, by ktoś nie podsłuchał nauk bez płacenia.
Na pierwszym namiocie Akwila ujrzała napis:
Akwila była na tyle biegła w czytaniu, by stwierdzić, że rzeczony nauczyciel mógł szczycić się znajomością głównych kontynentów, ale przydałoby mu się wziąć kilka lekcji u kolegi z następnego stanowiska, który reklamował się tak:
Kolejne stanowisko zostało udekorowane scenami historycznymi, głównie przedstawiającymi królów wzajemnie obcinających sobie głowy i równie interesujące ważne momenty w dziejach. Stojący przed nimi nauczyciel ubrany był w poszarpany czerwony strój obszyty lamówką z króliczego futra, głowę mu zdobił stary cylinder z pękiem wstążek. W dłoni dzierżył mały megafon, którym mierzył teraz w Akwilę.
— Śmierć królów przez wieki? — zapytał. — Bardzo pouczające, mnóstwo krwi!
— Niespecjalnie ciekawe — mruknęła.
— Ależ panienko, powinnaś przecież wiedzieć, skąd pochodzisz. W przeciwnym razie jak możesz wiedzieć, dokąd zmierzasz?
— Pochodzę z długiej linii Dokuczliwych — odpowiedziała Akwila. — I jak sądzę, zmierzam nią dalej.
To, czego szukała, znalazła w stanowisku obwieszonym wizerunkami zwierząt, wśród których ku swemu zadowoleniu zobaczyła wielbłąda.
Napis głosił:
Użyteczne stworzenia. Dzisiaj: Nasz przyjaciel jeż.
Przez chwilę zastanawiała się, jak bardzo użyteczne może okazać się stworzenie, które wyskoczyło z rzeki, ale najwyraźniej to było jedyne miejsce, gdzie mogłaby się tego dowiedzieć. Wewnątrz ogrodzenia na ławkach siedziało już kilkoro dzieci czekających na rozpoczęcie lekcji. Nauczyciel stał wciąż na zewnątrz w nadziei, że zapełni puste miejsca.
— Witaj, mała dziewczynko — odezwał się i był to dopiero pierwszy poważny błąd, jaki popełnił. — Z pewnością ty zechcesz dowiedzieć się wszystkiego na temat jeży.
— Zrobiłam to już w zeszłym roku — odpowiedziała Akwila.
Gdy nauczyciel się jej przyjrzał, uśmiech mu zbladł.
— No tak, rzeczywiście, pamiętam cię. To ty zadawałaś te wszystkie pytanka.
— Dzisiaj też chciałabym zadać pytanie.
— Pod warunkiem że nie będzie dotyczyło robienia przez jeże małych jeżyków.
— Nie — cierpliwie odrzekła Akwila. — Mam pytanie z zoologii.
— Zoologia, ach tak? Poważne słowo.
— Niezupełnie. Poważnym słowem jest „protekcjonalność”. Zoologia wydaje się dużo łatwiejsza.
Nauczyciel spojrzał na nią, zmrużywszy oczy. Dzieci takie jak Akwila stanowiły twardy orzech do zgryzienia.
— Widzę, że jesteś bystra — odezwał się. — I muszę przyznać, że nie znam żadnego nauczyciela zoologii. Weterynarza, i owszem, ale nie zoologa. O jakie szczególnie zwierzę ci chodzi?
— Jenny o Zielonych Zębach. Wyskakujący z wody potwór z dużymi zębami, pazurami i oczami niczym talerze do zupy.
— Jakiej wielkości talerze? Czy masz na myśli głębokie talerze na pełną porcję, powiedzmy, z grzankami, a nawet z bułką, a może raczej chodzi ci o miseczkę, w której można podać niewielką porcyjkę zupki lub sałatę?
— Talerze o średnicy ośmiu cali — odparła Akwila, która w życiu nie zamawiała zupy ani sałaty. — Sprawdziłam.
— Hm, a to ci zagadka — stwierdził nauczyciel. — Nie wydaje mi się, bym znał takie stworzenie. Z pewnością nie jest użyteczne, bo o tym bym wiedział. Wygląda mi na wymyślone.
— Tak i ja sądziłam — zgodziła się z nim Akwila. — Ale chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej.
— No cóż, możesz spróbować u niej. Jest nowa.
Nauczyciel wymierzył kciukiem w mały namiot na końcu rzędu, czarny i dość zakurzony. Nie wisiały na nim żadne plakaty i z pewnością nikt by nie ujrzał żadnych wykrzykników.
— Czego ona uczy? — zapytała dziewczyna.
— Trudno mi powiedzieć — odparł nauczyciel. — Twierdzi, że myślenia, ale nie mam pojęcia, jak można tego nauczyć. Jesteś mi winna jedną marchewkę. Dziękuję.