Staniesz się taka jak panna Tyk, odezwała się druga myśl. Czy naprawdę tego chcesz?
— Tak — usłyszała Akwila i uświadomiła sobie, że to jej głos. Rósł w niej gniew, ale pomieszany z radością. — Tak. To właśnie jestem ja. Ostrożna i logiczna, i zawsze przyglądam się uważnie wszystkiemu, czego nie rozumiem. Złości mnie, kiedy słyszę, jak ludzie używają nie odpowiednich słów! Mam talent do sera. Szybko czytam książki. I myślę. I zawsze mam przy sobie kawałek sznurka. Taka właśnie jestem!
Zamilkła. Nawet Bywart wpatrywał się w nią teraz. Na buzi malował mu się wyraz niepewności.
— Duża krowa wodna idzie… — zaproponował niepewnie.
— Świetnie! Mądry chłopiec! — wykrzyknęła Akwila. — Kiedy wrócimy do domu, dostaniesz jednego cukierka.
Fik Mik Figle miały zmartwione twarzyczki.
— Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli znowu weźmiemy się do wioseł? — zapytał Rozbój. — Zanim wieloryb… zanim wodna krowa tutaj wróci?
Akwila spojrzała ponad nimi. Latarnia morska była już bliziutko. Niewielki falochron wychodził w morze z maleńkiej wysepki.
— Tak, poproszę. I… dziękuję — powiedziała nieco spokojniejsza.
Statek i wieloryb zniknęły w oddali, morze równomiernie biło o brzeg.
Senk siedział na skale, spuściwszy do wody swe tłuste blade nogi. Wpatrywał się w morze, tak jakby w ogóle nie dostrzegał nadpływającej łodzi. On uważa, że jest u siebie, pomyślała Akwila. Otrzymał sen, który mu się podoba.
Praludki wyskoczyły na falochron i przywiązały łódź.
— No dobrze, jesteśmy tutaj — sapnął Rozbój. — Teraz tylko odetniemy mu głowę i wydostaniemy się stąd.
— Nie! — krzyknęła Akwila.
— Ale on…
— Zostawcie go. Po prostu… zostawcie go w spokoju, dobrze? Jego to nie interesuje. — A poza tym zna się na morzu, dodała już sama do siebie. Pewnie tęsknił za morzem. Dlatego ten sen jest tak prawdziwy. Sama nigdy bym tego nie wymyśliła.
Krab wdrapał się po nodze senka i ułożył na jego kolanie, by śnić krabi sen.
Senk zagubił się we własnym śnie, pomyślała. Ciekawam, czy się kiedyś z niego obudzi?
Odwróciła się do Fik Mik Figli.
— W swoim śnie budzę się zawsze, gdy wchodzę do latarni morskiej — powiedziała.
Praludki jak jeden mąż spojrzały na biało-czerwoną wieżę i wyciągnęły miecze.
— My nie ufamy Królowej — rzekł Rozbój. — Wyczeka, byś pomyślała, że jesteś bezpieczna, i kiedy przestaniesz się strzec, zaatakuje. Idziemy o zakład, że czeka za tymi drzwiami. Pójdziemy przodem.
To była instrukcja, nie pytanie. Akwila skinęła głową, Fik Mik Figle zaczęły się wspinać na skały prowadzące do latarni.
Została sama na molo, tylko z Bywartem i nieprzytomnym Rolandem. Wyciągnęła ropucha z kieszeni.
— Albo śnię, albo jestem na plaży — powiedział. — A ropuchy nie potrafią śnić.
— W moim śnie potrafią — stwierdziła Akwila. — A to jest mój sen.
— W takim razie to wyjątkowo niebezpieczny sen — mruknął ponuro.
— Wręcz przeciwnie, cudowny — odparła spokojnie Akwila. — Wspaniały. Popatrz tylko, jak światło tańczy na falach.
— A gdzie są tabliczki informujące ludzi, że mogą utonąć? — skarżył się ropuch. — Żadnych kół ratunkowych ani siatek zabezpieczających przed rekinami. O nie. Czy ja gdzieś tu widzę licencjonowanych ratowników? Nie wydaje mi się. Wyobraź sobie, że ktoś…
— To jest plaża — przerwała mu Akwila. — Dlaczego to wszystko mówisz?
— Ja… nie wiem. Czy możesz mnie odłożyć? Czuję, że nadchodzi ból głowy.
Położyła go na piasku i przysunęła mu trochę wodorostów. Po chwili usłyszała, jak ropuch coś pałaszuje.
Morze było spokojne.
Wszędzie panował spokój.
Każdy rozsądny człowiek zacząłby się niepokoić.
Ale nic się nie wydarzyło. Po czym znowu nic się nie wydarzyło. Bywart podniósł kamyk i włożył sobie do buzi, zakładając, że wszystko może być cukierkiem.
Nagle doszły ich hałasy z latarni. Akwila słyszała zduszone krzyki, dudnienie, a nawet raz czy dwa razy brzdęk tłuczonego szkła. W pewnym momencie odgłos sugerował, że coś ciężkiego spada w dół po spiralnych schodach, uderzając o każdy kolejny stopień. Drzwi się otworzyły i Fik Mik Figle wypadły na zewnątrz. Wyglądały na usatysfakcjonowane.
— No problemo — oświadczył Rozbój. — Nie ma tam nikogo.
— To skąd te straszne hałasy?
— Musieliśmy się przecież upewnić — powiedział Głupi Jaś.
— Siusiu ludź! — krzyczał uszczęśliwiony Bywart.
— Obudzę się, kiedy stanę w drzwiach — powiedziała Akwila, wy ciągając Rolanda z łodzi. — Zawsze tak się działo. I teraz też musi się stać. To jest mój sen. — Postawiła chłopca w pionie i zwróciła się do najbliższego Figla. — Czy możesz wziąć Bywarta?
— Oczywiście.
— I nie zgubisz się ani nie upijesz?
Rozbój wyglądał na urażonego.
— Nigdy się nie gubimy! — oświadczył. — Zawsze wiemy, gdzie jesteśmy! Zdarza się tylko czasem, że nie wiemy, gdzie jest wszystko inne, ale to już nie nasza wina, gdy gubi się wszystko inne! Fik Mik Figlom się to nie zdarza!
— A co z piciem? — zapytała Akwila, ciągnąc Rolanda w stronę latarni.
— Nie zgubiliśmy się nigdy w ciągu całego naszego życia! Czy nie tak, chłopaki? — Zawtórował mu pomruk pełnego urazy oburzenia. — Słowa „gubić” i „Fik Mik Figle” nie powinno pojawiać się razem.
— A pić? — zapytała jeszcze raz Akwila, kładąc Rolanda na molo.
— Gubią się inni, nigdy my! — zadeklarował Rozbój.
— No cóż, mogę tylko mieć nadzieję, że w latarni morskiej nie było nic do picia… — Akwila parsknęła śmiechem. — Chyba że pijecie naftę do lampy, a tego nikt by się nie ośmielił zrobić!
Praludki nagle zamilkły.
— A co to takiego jest? — zapytał Głupi Jaś powoli, starannie dobierając słowa. — Czy mogło znajdować się w dużej butelce?
— Z narysowaną czaszką i skrzyżowanymi piszczelami? — dodał Rozbój.
— Tak, bardzo możliwe. Straszliwa trucizna — odpowiedziała Akwila. — Gdybyście to wypili, pochorowalibyście się straszliwie.
— Naprawdę? — W głosie Rozbója brzmiało głębokie zastanowienie. — To bardzo… interesujące. Czy może wiesz, jaka to byłaby choroba?
— Zapewne śmiertelna.
— Ale my już i tak nie żyjemy — zauważył Rozbój.
— No cóż, w takim razie byłaby to bardzo, ale to bardzo ciężka choroba. — Akwila spojrzała na niego ostro. — W dodatku zapalna. Bardzo dobrze, żeście tego nie wypili, bo inaczej…
Głupi Jaś odbeknął. W powietrzu rozszedł się ostry zapach parafiny.
— Oczywiście — powiedział.
Akwila odebrała im Bywarta. Za plecami słyszała zduszone szepty, praludki zbiły się w gromadkę.
— Mówiłem ci, że ta czaszka oznacza niebezpieczeństwo.
— Ale Duży Jan twierdził, że tak się oznacza mocny trunek! Co za czasy, żeby ludzie zostawiali coś takiego bez dozoru, wystarczy przypadkowo roztrzaskać drzwi, podważyć zasuwy, wyrwać łańcuch w kredensie, wyłamać zamek i niewinny człowiek naraża się na nie bezpieczeństwo tylko przez to, że ugasi pragnienie.
— Co to znaczy „choroba zapalna”?
— Że można złapać ogień!
— Nie ma co panikować. Tylko nie bekać i nie rozmawiać przy wolnym ogniu, dobra? A poza tym zachowywać się naturalnie!
Akwila uśmiechnęła się do siebie. Najwyraźniej bardzo trudno było zabić Figla. Może wiara, że już się nie żyje, dodawała odporności. Obejrzała się w stronę drzwi do latarni. W swoim śnie nigdy nie widziała momentu, kiedy się otwierają. Zawsze myślała, że wewnątrz jest mnóstwo światła, tak samo jak obora jest pełna krów, a drewutnia drewna.