Biel pod nią podniosła się i otoczyła jej głowę, ale nie było to nieprzyjemne. Akwila zanurzyła się w tej bieli niczym we mgle.
Jestem teraz wewnątrz kredy, jak krzemień, pomyślała.
Nie była pewna, ile czasu spędziła w ciepłej głębokiej wodzie, czy trwało to tyle co nic, czy miliony lat przemknęły w jedną sekundę, a potem poczuła, że się unosi w górę.
W jej umyśle pojawiało się coraz więcej wspomnień.
Zawsze był ktoś, kto pilnował granic. Oni nie decydowali kto. To było decydowane za nich. Ktoś musiał się troszczyć. Czasami trzeba było walczyć. Ktoś musiał przemawiać za tych, którzy nie potrafili…
Otworzyła oczy. Nadal leżała w błocie, Królowa naśmiewała się z niej, a w tle szalała burza.
Ale było jej ciepło. Wręcz gorąco, gorąco od gniewu… gniewu na zniszczoną trawę, na własną głupotę i na tę piękną istotę, której jedynym talentem było panowanie.
Ta… istota próbowała zabrać jej świat.
Wszystkie czarownice są egoistkami, tak mówiła Królowa. Ale trzecia najracjonalniejsza myśl Akwili podpowiedziała: W takim razie zamień egoizm w broń!
Spraw, by wszystko było twoje! Spraw, by do ciebie należał los innych, ich sny i ich nadzieje!
Chroń ich! Uratuj! Wyprowadź ich na pola! Trzymaj z daleka wilki! Moje sny! Mój brat!
Moja ziemia! Mój świat! Jak śmiesz mi to zabierać, to wszystko, co należy do mnie!
Mam powinność!
Gniew rozkwitał. Podniosła się, zaciskając pięści, i krzyknęła na burzę, wkładając w ten krzyk cały kłębiący się w niej gniew.
W ziemię tuż obok Akwili uderzyła błyskawica. Po chwili następna trafiła po jej drugiej stronie.
Z błyskawic uformowały się dwa psy.
Ich sierść parowała, błękitne iskry sypnęły się z uszu, kiedy się otrząsały. Spojrzały wyczekująco na dziewczynkę.
Królowa wzięła głęboki oddech i… zniknęła.
— Dalej, Błyskawico! — krzyknęła Akwila. — Do mnie, Grzmot!
Przypomniała sobie czasy, kiedy biegała po wzgórzach, wywracając się i wykrzykując różne słowa bez sensu, a psy robiły dokładnie to, co powinno było być robione.
Dwie smugi, biała i czarna, przemknęły przez murawę w stronę chmur.
Zaganiały burzę.
Przestraszone chmury zaczęły się rozpierzchać, lecz biała i czarna kometa śmigające po niebie je zawracały. Monstrualne kształty wiły się i wrzeszczały w tej walce, ale Grzmot i Błyskawica zaganiały wiele stad w swoim życiu. Tu i tam było widać chapnięcie lśniących zębów, a potem rozlegał się skowyt. Akwila spoglądała w górę, deszcz spływał jej po twarzy, wykrzykiwała komendy do ledwie widocznych psów.
Rozpychając się i dudniąc, burza przetoczyła się za wzgórza w stronę wysokich gór, których ostre szczyty i przełęcze doskonale sobie z nią poradziły.
Akwila obserwowała to bez tchu, lecz z uśmiechem triumfu. Kiedy psy wróciły i usiadły przed nią na trawie, przypomniała sobie o czymś jeszcze: nie miało najmniejszego znaczenia, jakie rozkazy wydawała tym psom. To nie były jej psy. To były psy wykonujące swoją pracę.
Grzmot i Błyskawica nie słuchały małej dziewczynki.
One nawet na nią nie patrzyły.
Patrzyły gdzieś poza nią.
Odwróciłaby się, gdyby ktoś powiedział, że za nią czai się przeraźliwy potwór.
Odwróciłaby się, gdyby wiedziała, że ten potwór ma tysiąc zębów. Ale teraz nie chciała się odwrócić. Nie mogła. To było zbyt trudne.
Nie bała się tego, co mogłaby zobaczyć. Była przeraźliwie, śmiertelnie, do szpiku kości przerażona tym, czego mogłaby nie ujrzeć.
Zacisnęła powieki, a jej tchórzliwe buty obróciły ją i wreszcie, wziąwszy głęboki wdech, otworzyła oczy.
Owionął ją zapach tytoniu Wesoły Żeglarz, owiec i terpentyny.
W ciemności jaśniała postać szeroko uśmiechniętej babci Dokuczliwej, blask bił od białej pasterskiej sukienki, od każdej błękitnej kokardki i każdej srebrnej sprzączki. Babcia w dłoni trzymała długą, starannie wyrzeźbioną i misternie powyginaną pasterską laskę.
Wykonała powoli piruet, aby Akwila mogła zobaczyć, że w każdym szczególe od kapelusza po rąbek sukni jest przepiękną pasterką, tylko buty pozostały babcine, stare i rozczłapane.
Babcia Dokuczliwa wyjęła z ust fajkę i skinęła Akwili, co w jej wydaniu oznaczało wielkie uznanie. A potem… już jej nie było.
Nad murawą rozpościerała się prawdziwa rozgwieżdżona noc, wokół rozbrzmiewały normalne nocne hałasy. Akwila nie wiedziała, czy to, co się przed chwilą wydarzyło, było snem, czy wydarzyło się w miejscu, które nie było do końca tym miejscem, czy też wydarzyło się tylko w jej głowie. To nie miało znaczenia. Wydarzyło się. I teraz…
— Ale ja wciąż tu jestem — odezwała się Królowa, stając tuż przed dziewczynką. — Może to był sen. A może nieco sfiksowałaś, bo ostatecznie jesteś dość dziwacznym dzieckiem. Może potrzebujesz pomocy. Jaka jesteś naprawdę? Czy uważasz, że potrafisz się samotnie zmierzyć ze mną? Mogę cię zmusić, byś myślała właśnie to, co chcę, byś myślała…
— Na litość!
— O nie, tylko nie oni! — Królowa wzniosła do góry dłonie.
To były Fik Mik Figle, ale nie tylko, bo zjawiły się z nimi również Bywart, silny zapach wodorostów, mnóstwo wody i martwy rekin. Pojawili się w powietrzu, po czym wylądowali jeden na drugim dokładnie między Akwila a Królową. Praludki zawsze gotowe do walki w jednej chwili wyciągnęły miecze, otrząsając słoną wodę z włosów.
— O, to ty! — Rozbój spoglądał płonącym wzrokiem na Królową. — Wreszcie twarzą w twarz. Nie powinnaś tu przychodzić, rozumiesz? Wynoś się stąd. Pójdziesz po dobroci czy nie?
Królowa ciężko stąpnęła na niego. Kiedy odsunęła nogę, z trawy wystawał tylko czubek jego głowy.
— Wynoś się! — powtórzył, wyciągając się z ziemi, jakby nic się nie stało. — Uprzedzam, tracę do ciebie cierpliwość. I nic ci nie przedzie z wysyłania za nami twoich pomagierów, bo zmieciemy ich do czysta! — Odwrócił się w stronę Akwili. — Możesz to nam już zostawić, wodzo. My mamy z Królową zaległe porachunki.
Królowa strzeliła palcami.
— Zawsze musicie się wtrącić w sprawy, których nie rozumiecie — wysyczała. — Ciekawam, jak sobie poradzicie z tym?
Miecze wszystkich Fik Mik Figli zabłysły na błękitno. Z tłumu niesamowicie jaśniejących praludków odezwał się głos bardzo podobny do głosu Głupiego Jasia:
— No tak, teraz jesteśmy w prawdziwych kłopotach…
W powietrzu, kawałek dalej, pojawiły się trzy postacie. Jedna, środkowa, ubrana była w długą czerwoną suknię, dziwną długą perukę, czarne rajtuzy i buty ze sprzączkami. Dwie pozostałe wyglądały na zwyczajnych mężczyzn w zwyczajnych garniturach.
— Twarrrrda z ciebie kobieta, Krrrrólowo — powiedział bard William — wysyłać na nas prrrrawników…
— Spójrzcie na tego po lewej — szeptały praludki. — On ma aktówkę. Aktówkę! Ojej, ojej, ojej, aktówkę, ojej…
Krok po kroku, zbite w przerażoną gromadę Fik Mik Figle zaczęły się wycofywać.
— Ojej, ojej, otwiera zatrzask — jęknął Głupi Jaś. — Ojej, ojej, ojej, jaki straszny dźwięk!
— Pan Rozbój Figiel i wszystkie inne Figle? — zapytała jedna z postaci przeraźliwym głosem.
— Tu nie ma nikogo o takim imieniu! — krzyczał Rozbój. — Nic nie wiemy!
— Usłyszycie listę dziewiętnastu tysięcy oskarżeń w sprawach kryminalnych i cywilnych, i sześćdziesiąt trzy o obrazę…
— Nie było nas tu! — wydzierał się rozpaczliwie Rozbój. — Prawda, chłopaki?