Выбрать главу

Akwila płakała i płakała. Babcia delikatnie podniosła ją, jakby trochę niepewnie, posadziła sobie na kolanach i kołysała, nazywając „swoim małym mendelkiem”, czemu leżące u jej stóp dwa psy pasterskie Grzmot i Błyskawica przyglądały się w niemym zdziwieniu. Babcia zazwyczaj nie zajmowała się dziećmi, ale może dlatego że nie beczały.

Gdy Akwila przestała płakać, bo zabrakło jej już sił, babcia położyła ją na dywaniku i otworzyła piec, a wtedy dziewczynka zobaczyła, jak jagnię ożywa.

Kiedy trochę dorosła, dowiedziała się, że „mendel” oznaczał piętnaście, ale już dawno słowo to wyszło z użycia. Starsi ludzie posługiwali się takimi wyrażeniami, gdy liczyli coś, co uznawali za ważne. Ona była piętnastą wnuczką babci Dokuczliwej.

A kiedy była jeszcze większa, zrozumiała, czym jest piec, który dawał im ciepło. Jej matka kładła w nim ciasto, żeby urosło, a kot Szczurołów często układał się w środku do snu, zdarzało się, że na cieście. Było to odpowiednie miejsce, by ożywić słabą owcę, która urodziła się w śnieżną noc i prawie zamarzła na śmierć. Tak to działało. Nie było w tym żadnej magii. Ale wtedy wydawało się magią. A to, że Akwila zrozumiała, czemu coś się dzieje, nie odebrało tamtej chwili jej znaczenia.

* * *

— To wspaniałe, ale nadal nie jest to prawdziwe czarowanie — odezwała się panna Tyk, kolejny raz niszcząc nastrój. — Poza tym nie musisz mieć wśród przodków czarownicy, by zostać czarownicą. Choć oczywiście dziedziczenie pomaga.

— Chodzi ci o dziedziczenie talentu? — zapytała Akwila, marszcząc brwi.

— Też, choć raczej myślałam o kapeluszu. Jeśli miałaś babkę, która może zapisać ci w spadku spiczasty kapelusz, oszczędzi ci to mnóstwa pieniędzy. Takie kapelusze strasznie trudno dostać, szczególnie na tyle mocne, by wytrzymały rozwalanie się domu. Czy pani Dokuczliwa miała coś w tym rodzaju?

— Nie sądzę — odparła Akwila. — Rzadko nosiła coś na głowie, chyba że była strasznie mroźna zima. Wtedy robiła ze starego worka na zboże rodzaj kaptura. Hm… czy to się liczy?

— Może, może. — Po raz pierwszy panna Tyk troszeczkę zmiękła. — Czy masz jakieś rodzeństwo?

— Mam sześć sióstr — odparła dziewczynka. — Ja jestem najmłodsza. Większość już z nami nie mieszka.

— Ale nie jesteś rozpieszczonym najmłodszym dzieckiem, ponieważ masz małego braciszka — powiedziała panna Tyk. — Jedyny chłopak w rodzinie. To musiała być radosna niespodzianka.

W tym momencie Akwila uznała, że irytuje ją lekki uśmieszek czający się na twarzy panny Tyk.

— Skąd wiesz, że mam brata? — zapytała.

Uśmieszek zniknął. Panna Tyk pomyślała: To dziecko jest zbyt bystre.

— Po prostu zgadłam. — Nikt nie lubi się przyznać do szpiegowania.

— Używasz persykologii, by mnie rozpracować?

— Chyba masz na myśli psychologię — poprawiła ją panna Tyk.

— Wszystko jedno. I pewnie myślisz sobie, że go nie lubię, bo rodzice bez przerwy nad nim jojczą i rozpuszczają go jak dziadowski bicz, co?

— Coś takiego przemknęło mi przez myśl. — Panna Tyk uznała, że nie musi się martwić sprawą szpiegowania. Była czarownicą i tym dało się wyjaśnić wszystko. — Przyznaję, fakt, że użyłaś go jako przynęty dla potwora, dał mi co nieco do myślenia — dodała.

— Sprawia mnóstwo kłopotów! — wykrzyknęła Akwila. — Ciągle każą mi się nim opiekować, a on bez przerwy chce słodyczy. Ponadto musiałam myśleć szybko.

— Zgadza się — przyznała panna Tyk.

— Babcia zrobiłaby coś z tym rzecznym potworem — mówiła Akwila, ignorując jej słowa. — Nawet jeśli jest rodem z książki. — I na pewno zrobiłaby coś z tym, co się przydarzyło starej Lucjanowej, dodała już do siebie. Powiedziałaby coś i ludzie by jej posłuchali…

Zawsze słuchali, gdy babcia mówiła. Mów za tych, którzy nie mają głosu, powtarzała zawsze.

— Zgadzam się z tobą — powiedziała panna Tyk. — Zrobiłaby. Czarownice załatwiają różne sprawy. Mówiłaś, że rzeka w miejscu, gdzie wyskoczyła Jenny, jest bardzo płytka? I że świat wyglądał na zamazany i niepewny? I że coś szeleściło?

— Tak właśnie było! — Akwila rozpromieniła się.

— Aha. Dzieje się coś złego.

Dziewczynka się zmartwiła.

— Czy mogę to powstrzymać?

— Teraz zrobiłaś na mnie wrażenie — powiedziała panna Tyk. — Nie zapytałaś: „Czy ktoś może to powstrzymać?” ani „Czy możemy to powstrzymać?”. Zapytałaś: „Czy mogę to powstrzymać?”. Znakomicie. Potrafisz wziąć na siebie odpowiedzialność. To bardzo dobry początek. I nie tracisz głowy. Ale nie, nie możesz tego powstrzymać.

— Przywaliłam w głowę Jenny o Zielonych Zębach.

— Szczęśliwy traf — orzekła panna Tyk. — Możesz mi wierzyć, że spotkasz na swej drodze gorsze od niej. Jestem przekonana, że czeka nas wielki najazd i chociaż jak na dziewczynkę jesteś dość sprytna, masz tyle szans co twoje owce w śnieżną noc. Trzymaj się od tego z daleka. A ja postaram się sprowadzić pomoc.

— Od barona?

— Na litość boską, nie! On na nic się nie nada.

— Ale przecież chroni nas — powiedziała Akwila. — Tak zawsze powtarza moja mama.

— Naprawdę? Przed czym?

— Chyba… przed… atakiem, tak mi się wydaje. Mój ojciec mówi, że przed innymi baronami.

— Ma wielką armię?

— No, jest sierżant Roberts i Kevin, i Neville, i Trevor — wyliczała Akwila. — Dobrze ich znamy. Głównie pilnują zamku.

— Czy któryś z nich dysponuje magiczną mocą?

— Widziałam kiedyś, jak Neville robił sztuczki karciane.

— Zabawa w czary do niczego się nie nada, gdy masz do czynienia z kimś takim jak Jenny — stwierdziła panna Tyk. — Nie ma tu in… czy nie ma tu w ogóle żadnych czarownic?

Akwila zawahała się.

— Była stara pani Lucjanowa — powiedziała wreszcie.

No tak. Mieszkała całkiem sama w dziwnym domku…

— Dobre imię — uznała panna Tyk. — Chociaż nie wydaje mi się, bym je kiedyś słyszała. Gdzie ona jest?

— Umarła w śniegu zeszłej zimy.

— A teraz powiedz to, czego mi nie mówisz. — Głos panny Tyk ciął ostro jak brzytwa.

— No… ona żebrała, tak myśleli ludzie, ale nikt nie otworzył drzwi i… to była zimna noc… umarła.

— Była wiedźmą, tak?

— Wszyscy tak mówili. — Akwila nie miała najmniejszej ochoty o tym rozmawiać. Nikt z okolicy nie lubił wracać do tego tematu.

— I nikt nawet nie zbliżał się do zgliszczy jej domku.

— Ale ty tak nie uważasz?

— No… — Akwila wierciła się. — Bo wiesz… syn barona, Roland… mógł mieć jakieś dwanaście lat. Ostatniego lata pojechał sam do lasu, tylko z psami, i potem psy wróciły bez niego.

— A pani Lucjanowa mieszkała w tym lesie? — zapytała panna Tyk.

— Tak.

— I ludzie myśleli, że go zabiła? — dopytywała się dalej. Westchnęła. — Prawdopodobnie myśleli, że upiekła go w piecu czy coś w tym stylu.

— Nikt nigdy niczego nie powiedział. Ale coś takiego chodziło im po głowach.

— A czy wrócił jego koń?

— Nie. I to było bardzo dziwne, bo gdyby pojawił się na wzgórzach, ludzie by go zobaczyli i…

Panna Tyk założyła ręce na piersi, pociągnęła nosem i uśmiechnęła się uśmiechem, w którym nie było ani odrobiny wesołości.