Nie rozejrzała się. Na to była za mądra. Albo namiot tam wciąż stał, a to by oznaczało duże rozczarowanie, albo tajemniczo zniknął, co stanowiłoby powód do zmartwienia.
Ruszyła ku domowi, rozważając, czy postąpiła słusznie, nie wspominając nic o małych ludzikach z pomarańczowymi włosami. Kierowało nią wiele powodów. Teraz już nie była pewna, czy w ogóle je widziała. Czuła przy tym, że nie chciały, by o nich mówić, a ponadto cieszyło ją, że panna Tyk o czymś nie wie. O tak, to z pewnością było najważniejsze.
Zdaniem Akwili panna Tyk była odrobinę za sprytna.
Po drodze do domu wspięła się na szczyt wzgórza Arki, tuż za wioską. Nie było specjalnie wysokie, nawet nie tak wielkie jak wzgórza za ich farmą, a już na pewno nie takie jak góry.
To wzgórze było takie… miejscowe. Wierzchołek miało płaski i nic tam nie rosło.
Akwila znała historię o bohaterze, który zabił tu smoka, a krew gada wypaliła ziemię w miejscu, gdzie padł. Słyszała też opowieść o skarbie zakopanym we wnętrzu wzgórza, którego to skarbu pilnował smok, i jeszcze jedną, o królu, który został tu kiedyś pochowany w złotej zbroi. O tym wzgórzu opowiadano mnóstwo historii, aż dziw, że nie zapadło się pod ich wagą.
Akwila stała na gołej ziemi i spoglądała na to, co ją otaczało.
Widziała wioskę i rzekę, i rodzinną farmę, i zamek barona, a dalej za znajomymi wzgórzami rozciągał się szary las i wrzosowiska.
Zamknęła oczy i otworzyła je. Zamrugała i znowu szeroko otworzyła.
Nie było żadnych magicznych drzwi, nie pojawił się żaden ukryty budynek, nie ukazał się żaden tajemniczy znak.
Tylko przez chwilę zakotłowało się powietrze i poczuła zapach śniegu.
Kiedy wróciła do domu, sprawdziła znaczenie słowa „najazd” w słowniku. Oznaczało napad.
— Czeka nas wielki najazd — powiedziała panna Tyk.
A małe niewidoczne oczy przyglądały się Akwili sponad półki…
Rozdział trzeci
Polowanie na czarownice
Panna Tyk zdjęła kapelusz, sięgnęła dłonią do środka i pociągnęła za sznurek.
Wydając odgłosy szurania i wzdychania, jej nakrycie głowy przybrało kształt staroświeckiego słomkowego kapelusza. Podniosła z ziemi papierowe kwiaty i ostrożnie je przymocowała.
— Fiu! — gwizdnęła pod nosem.
— Nie możesz pozwolić temu dziecku odejść — odezwał się siedzący na stole ropuch.
— Czemu?
— Najwyraźniej dysponuje pierwszorzędnym patrzeniem i myśleniem w stopniu drugim. Silna kombinacja.
— To mała mądralińska — odparła panna Tyk.
— Zgoda. Zupełnie jak ty. Zrobiła na tobie wrażenie, co? Wiem, że tak, bo byłaś dla niej dość paskudna, a zawsze tak się zachowujesz w stosunku do ludzi, którzy ci imponują.
— Czy mam cię zamienić w żabę?
— Chwileczkę, pozwól mi się zastanowić… — mruknął sarkastycznie ropuch. — Lepsza skóra, lepsze nogi, stuprocentowa pewność, że zostanę pocałowany przez księżniczkę… więc czemu nie. Kiedy tylko będzie pani gotowa, madame.
— Bywają gorsze rzeczy niż egzystencja ropucha — stwierdziła ponuro panna Tyk.
— Mogłabyś kiedyś spróbować. Tak czy siak, mnie się raczej podobała.
— Mnie też — szybko zgodziła się panna Tyk. — Ponieważ biedna starowina umarła tylko dlatego, że idioci wzięli ją za czarownicę, ta mała postanowiła zostać wiedźmą, by nie dopuścić więcej do podobnych czynów. Potwór wynurza się z rzeki przy brzegu, a ona da je mu patelnią po głowie. Słyszałeś kiedy powiedzenie: „Ziemia znalazła swoją wiedźmę”? To właśnie się zdarzyło tutaj, idę o zakład. Ale wiedźma na kredzie? Wiedźmy lubią bazalt i granit, twardą skałę daleko w głąb. Wiesz, co to jest kreda?
— Zamierzasz mi właśnie powiedzieć — rzekł ropuch.
— To skorupki miliardów i miliardów maleńkich bezbronnych morskich stworzonek, które umarły miliony lat temu. To są… bardzo maleńkie kości. Miękkie. Wilgotne. Nawet wapń jest lepszy. Ale… ona wyrosła na kredzie, a jest twarda i ostra. Urodzona czarownica. Na kredzie. Co jest niemożliwe samo w sobie.
— Przyłożyła Jenny! — odezwał się ropuch. — Ta dziewczyna ma talent.
— Może, ale potrzebuje czegoś więcej. Jenny nie jest zbyt sprytna. To tylko Potwór Straszący Pierwszego Stopnia. Prawdopodobnie też czuła się speszona upadkiem do strumienia, bo jej naturalnym środowiskiem jest woda stojąca. Znajdą się dużo, ale to dużo gorsze od niej.
— Co masz na myśli, mówiąc Potwór Straszący Pierwszego Stopnia? — zapytał ropuch. — Nigdy nie słyszałem, by ktoś ją tak nazywał.
— Jestem nie tylko czarownicą, ale także nauczycielką. — Panna Tyk poprawiła kapelusz. — Dlatego sporządziłam listę. Postawiłam oceny. Spisałam wszystko starannym, zdecydowanym pismem, używając ołówków w dwóch kolorach. Jenny to jedno ze stworzeń wymyślonych przez dorosłych, którzy chcą straszyć dzieci, by trzymały się z daleka od różnych niebezpieczeństw. — Westchnęła. — Gdyby tylko ludzie przez chwilę się zastanowili, nim zaczęli wymyślać potwory…
— Powinnaś zostać i jej pomóc — oświadczył ropuch.
— Praktycznie nie mam tu żadnej mocy — odparła panna Tyk. — Mówiłam ci. To kreda. I pamiętaj rudowłosego ludzika. Przemówił do niej Fik Mik Figiel. Ostrzegł ją! Ja w życiu go nie widziałam. Jeśli ma ich po swojej stronie, kto wie, co może osiągnąć?
Położyła sobie ropucha na dłoni.
— Czy wiesz, co się tu pokaże? — mówiła dalej. — Wszystko to, co zostało pozamykane w starych opowieściach. Wszystko to, dlaczego nie powinno się schodzić ze ścieżki czy otwierać zakazanych drzwi, czy wymawiać nieodpowiednich słów, czy rozsypywać soli. Wszystko to, od czego dzieciom się śnią koszmary. Wszystkie potwory z najgłębszych czeluści pod największym łóżkiem świata. W jakiejś krainie wszystkie te historie są prawdziwe i sprawdzają się wszystkie sny. I staną się rzeczywistością właśnie tutaj, jeśli nikt ich nie powstrzyma. Gdyby nie fakt, że pojawił się Fik Mik Figiel, byłabym naprawdę zmartwiona. Ale w takiej sytuacji spróbuję sprowadzić pomoc. Co bez miotły zajmie mi najmarniej dwa dni.
— To nie w porządku zostawiać ją z nimi samą — upierał się ropuch.
— Nie będzie sama. Zostawię jej ciebie.
— O! — wyrwało się ropuchowi.
Akwila dzieliła sypialnię z Fastidią i Hanną. Obudziła się, słysząc, jak kładą się do łóżek, i leżała w ciemnościach, do chwili gdy ich równe oddechy zaświadczyły, że dziewczęta zaczęły już śnić o młodych pasterzach zdejmujących do strzyżenia owiec koszule z grzbietów.
Na dworze letnia burza cięła wzgórza błyskawicami i strzelała grzmotami…
Grzmot i Błyskawica. Znała je jako psy, zanim dowiedziała się, że oznaczają dźwięk i światło burzy. Babcia zawsze miała swoje psy przy sobie, i na dworze, i w domu. W jednej chwili śmigały niczym biały i czarny znak przez murawę, i nagle były już z powrotem, zziajane, nie spuszczając wzroku z twarzy babci. Połowa psów na wzgórzach to były szczeniaki Błyskawicy, przyuczone przez babcię Dokuczliwą.
Akwila jeździła z całą rodziną na wielkie Zawody Psów Pasterskich. Zbierali się tam wszyscy pasterze z Kredy, a najlepsi wychodzili na arenę, by pokazać, jak wspaniale współpracują ze swymi psami. Psy zaganiały owce, rozdzielały stado na grupki, prowadziły do zagród — a czasami uciekały albo rzucały się na inne, bo nawet najlepszy pies może czasem mieć zły dzień. Ale babcia nigdy nie wystawiała Grzmotu ani Błyskawicy. Stała oparta o ogrodzenie z psami leżącymi przy nogach i przyglądała się z uwagą, ćmiąc swą śmierdzącą fajkę. A tata Akwili twierdził, że po każdym pokazie sędziowie spoglądali na nią nerwowo, żeby odgadnąć, co o tym myśli. Prawdę mówiąc, spoglądali też wszyscy pasterze. Babcia nigdy, przenigdy nie wychodziła na arenę, ponieważ to ona oceniała. Jeśli uważała, że jesteś dobrym pasterzem — skinęła ci głową; jeśli pociągnęła ze swej fajki, mrucząc „nieźle, nieźle” — zostawałeś bohaterem dnia, królem na Kredzie…