— Nie masz dowodów na nic... niewłaściwego — powiedziała, kiedy Elaida nareszcie umilkła.
— Na razie — odparła z przekonaniem Elaida. Pozwoliła sobie na skąpy uśmiech, kiedy Alviarin przytaknęła. To był początek. Któregoś dnia Siuan zostanie powstrzymana, i to zanim uda jej się zniszczyć Wieżę.
Dain Bornhald, dobrze ukryty w kępie wysokich drzew skórzanych, nad północnym brzegiem rzeki Taren, odrzucił połę białego płaszcza, ozdobionego na piersiach płonącym złociście słońcem, i przyłożył do oka sztywną, skórzaną tubę ze szkłem powiększającym. Wokół jego głowy buczała chmura maleńkich biternów, ale nie zwracał na nie uwagi. W wiosce położonej przy przystani promu, kursującego przez Taren, po drugiej stronie rzeki, widział duże kamienne domy, które dzięki wysokim fundamentom każdej wiosny opierały się powodziom. Wieśniacy wychylali się z okien albo stali na werandach, wgapieni w spowitych w białe płaszcze jeźdźców na koniach w wypolerowanych zbrojach. Na powitanie konnych wyszła delegacja wieśniaków i ich kobiet. Bornhald zauważył, że na szczęście dla nich uważnie słuchali słów Jareta Byara.
Bornhald niemalże mógł słyszeć głos swego ojca.
„Gdy sobie pomyślą, że mają szansę, to zawsze znajdzie się jakiś głupiec, który zechce z niej skorzystać. Wówczas trzeba będzie ich zabijać, a jakiś inny głupiec będzie próbował pomścić tych zabitych, a więc będzie jeszcze więcej zabijania. Od początku należy zaszczepić w nich strach przed Światłością, nauczyć, że nikomu nie stanie się krzywda, jeśli będą postępować, jak im się nakazuje. A wtedy i wy nie będziecie mieli kłopotów”.
Na myśl o ojcu, już nie żyjącym, zacisnął szczęki. Zamierzał coś z tym zrobić, i to już wkrótce. Był przekonany, że tylko Byar wie, dlaczego tak ochoczo przystał na ten rozkaz, wysyłający go w jakiś całkiem zapomniany zakątek Andoru, ale Byar będzie trzymał język za zębami. Byar był wierny ojcu Daina niczym pies myśliwski i tę lojalność przeniósł potem na niego. Kiedy Eamon Valda przekazał mu dowodzenie, Bornhald nie wahał się uczynić Byara drugim po sobie.
Byar zawrócił konia i z powrotem wjechał na prom. Przewoźnicy natychmiast odbili od brzegu i zaczęli przeciągać barkę na drugi brzeg za pomocą ciężkiej liny, przewieszonej ponad rwącymi wodami. Byar zerknął na mężczyzn uwijających się przy linie, spoglądali na niego nerwowym wzrokiem, kiedy drobnymi krokami przebiegali całą długość barki i biegli z powrotem, żeby znowu pociągnąć linę. Wszystko wyglądało właściwie.
— Lord Bornhald?
Bornhald opuścił tubę ze szkłem powiększającym i odwrócił głowę. Mężczyzna o hardej twarzy, który pojawił się obok niego, stał sztywno wyprostowany, patrząc prosto przed siebie spod stożkowatego hełmu. Nawet po ciężkiej podróży z Tar Valon — a Bornhald naglił do pośpiechu przy każdej mili — jego zbroja błyszczała równie jasno jak śnieżny płaszcz ze złotym słońcem.
— Tak, Synu Ivon?
— Przysłał mnie setnik Farran, mój panie. Chodzi o Druciarzy. Ordeith rozmawiał z trzema spośród nich, mój panie, i teraz żadnego nie można znaleźć.
— Krew i popioły! — Bornhald okręcił się na podeszwie buta i długimi krokami wrócił między drzewa, Ivon deptał mu po piętach.
Niewidoczni od strony rzeki jeźdźcy w białych płaszczach zajmowali każdy cal wolnej przestrzeni między drzewami skórzanymi i sosnami. Z niedbałą wprawą ściskali w dłoniach lance, łuki wisiały przewieszone przez łęki siodeł. Konie niecierpliwie stukały kopytami i machały ogonami. Jeźdźców stać było na większe opanowanie, przecież nie była to ich pierwsza przeprawa przez rzekę na obce terytorium, zresztą tym razem nie było nikogo, kto by spróbował ich zatrzymywać.
Na dużej polanie, za drzewami, wśród których stacjonowali konni, stała karawana Tuatha’anów, Ludu Wędrowców. Druciarzy. Blisko stoi zaprzężonych w konie wozów, stanowiących jednocześnie małe, pudełkowate domy na kołach, tworzyło drażniącą oko mieszaninę barw — czerwieni, zieleni, żółci oraz wszystkich ich odcieni w kombinacjach, które jedynie Druciarzom mogły się podobać. Nosili zresztą ubrania, przy których te wozy zdawały się całkiem matowe. Siedzieli na ziemi, zbici w dużą gromadę, spozierając na jeźdźców z niepokojem, przez który przezierało jednak niezwykłe opanowanie; płaczące cicho dziecko szybko uspokoiła matka. W pobliżu znajdował się kopczyk utworzony przez cielska martwych mastiffów, już rojący się od much. Druciarze nie podnoszą ręki, żeby się bronić, a te psy były tylko na pokaz, ale Bornhald nie miał zamiaru ryzykować.
Uznał, że sześciu ludzi wystarczy do pilnowania Druciarzy. Mimo surowych twarzy wyglądali na zażenowanych. Nikt nie patrzył na siódmego człowieka, siedzącego na koniu blisko wozów, chuderlawego mężczyznę obdarzonego wydatnym nosem, w ciemnoszarym kaftanie, jakby za dużym, mimo znakomitego kroju, wskazującego, iż szyto go na miarę. Farran, brodaty olbrzym, a jednak zwinny mimo wzrostu i potężnych barków, spoglądał jednakowo groźnie na wszystkich siedmiu. Setnik zasalutował, przyciskając do serca odzianą w rękawicę dłoń, jednak nie odezwał się słowem.
— Jedno słowo, panie Ordeith — powiedział Bornhald.
Chuderlawy mężczyzna, zanim zsiadł z konia, przekrzywił głowę, patrząc na Bornhalda przez dłuższą chwilę. Farren coś burknął, lecz Bornhald nie podnosił głosu.
— Nie można znaleźć trzech Druciarzy, panie Ordeith. Czyżbyś przypadkiem zaczął urzeczywistniać którąś ze swych propozycji?
Pierwsze słowa, jakie padły z ust Ordeitha na widok Druciarzy, brzmiały: „Zabić ich. Na nic się nie przydadzą”. Bornhald zabijał ludzi, jednak nigdy nie osiągnął tej obojętności, z jaką przemawiał mały człowieczek.
Ordeith potarł palcem bok swego wydatnego nosa.
— Ależ po cóż miałbym ich zabijać? I to po tym, jak mnie zrugałeś za to, że tylko o tym napomknąłem. — Lugardzki akcent, jeszcze jedna cecha tego człowieka, która niepokoiła Bornhalda, był tego dnia wyjątkowo ciężki, pojawiał się i znikał, czego tamten zdawał się nie zauważać.
— A zatem pozwoliłeś im uciec, czy tak?
— Cóż, istotnie zabrałem kilku z nich tam, gdzie mogłem sprawdzić, co wiedzą. Bez przeszkód, rozumiesz.
— Co wiedzieli? Co, na Światłość, mogli Druciarze wiedzieć dla nas użytecznego?
— Nie sposób tego wiedzieć, dopóki nie spytasz, czyż nie? — odparł Ordeith. — Nie zrobiłem im większej krzywdy i kazałem wracać do wozów. Kto by przewidział, że zdobędą się na odwagę, by uciec, skoro w okolicy kręci się tylu waszych ludzi?
Bornhald uświadomił sobie, że zgrzyta zębami. Otrzymał rozkaz, że musi zrobić wszystko, by zdążyć w porę na spotkanie z tym dziwnym jegomościem, który z kolei miał mu przekazać kolejne rozkazy. Bornhaldowi żaden z rozkazów się nie spodobał, aczkolwiek oba komplety były opatrzone pieczęcią i podpisem Pedrona Nialla, Lorda Kapitana Komandora Synów Światłości.
Za dużo zostało niedopowiedziane, łącznie z niedookreśleniem statusu Ordeitha. Mały człowieczek miał doradzać Bornhaldowi, Bornhald zaś miał z nim współpracować. Niejasne było, czy Ordeith pozostaje pod jego rozkazami, nie podobała mu się również wyraźna sugestia, iż ma słuchać jego rad. Nawet powód, dla którego wysłano Synów do tej dziczy, pozostawał niejasny. By wypleniać Sprzymierzeńców Ciemności, naturalnie, oraz szerzyć Światłość, to się rozumiało samo przez się. Jednak blisko pół legiom na andorańskiej ziemi bez zezwolenia — wykonanie rozkazu niosło z sobą wielkie ryzyko, gdyby wieść o tym dotarła do Królowej Andoru. Za wiele do stracenia w porównaniu z nielicznymi wyjaśnieniami, które Bornhald dostał.
Wszystko wiązało się z Ordeithem. Bornhald nie rozumiał, jak Lord Kapitan Komandor mógł ufać temu człowiekowi, jego chytrym uśmieszkom, czarnym nastrojom i hardym spojrzeniom, za sprawą których nigdy nie było się pewnym, z jakim to typem człowieka się rozmawia. Nie wspominając już o akcencie, położonym w samym środku zdania. Pięćdziesięciu Synów, którzy towarzyszyli Ordeithowi, stanowiło najbardziej posępną i niezadowoloną grupę, jaką Bornhald kiedykolwiek widział. Uznał, że Ordeith musiał pewnie sam ich sobie wybrać, skoro odbierał tyle krzywych spojrzeń, a to mówi coś o człowieku, który się na coś takiego decyduje. Nawet to imię, Ordeith, oznaczało w Dawnej Mowie „robaczywe drzewo”. A jednak Bornhald miał swoje powody, żeby być tam, gdzie on. Miał zamiar współpracować z tym człowiekiem, bo tak mu kazano. Ale tylko do takiego stopnia, w jakim okaże się to konieczne.