Mimo całego splendoru, złota, misternych rzeźbień i intarsji, wnętrze Kamienia zostało zaprojektowane dla celów obronnych. Sklepienia nad wszystkimi skrzyżowaniami korytarzy naznaczone były otworami dla skrytobójców. Nigdy nie używane szczeliny łucznicze przecinały ściany izb w miejscach, z których można było ostrzeliwać cały korytarz. Perrin i Faile wspinali się na górę po wąskich, krętych schodach, wbudowanych w mury lub odpowiednio ogrodzonych, skąd przez dodatkowe szczeliny łucznicze dawało się wyjrzeć na biegnący niżej korytarz. Naturalnie żaden z tych elementów konstrukcyjnych nie powstrzymał Aielów, pierwszych wrogów, którym udało się sforsować zewnętrzne mury.
Gdy wbiegli na kolejny odcinek kręconych schodów — Perrin nawet nie zauważył, że biegną, mimo że poruszałby się jeszcze szybciej, gdyby nie Faile, uwieszona u jego ramienia — złowił zapach zastarzałego potu i ledwie wyczuwalny ślad mdląco słodkich perfum, jednak zarejestrował te wonie tylko marginalną częścią swego umysłu. Bez reszty pochłaniało go to, co zamierzał powiedzieć Randowi.
„Dlaczego próbowałeś mnie zabić? Czyżbyś już popadł w obłęd?”
Niełatwo będzie o to pytać, podobnie jak nie będzie prostych odpowiedzi.
Gdy wyszedł na ciemny korytarz, położony już prawie u samego szczytu Kamienia, w polu jego widzenia pojawiły się plecy jakiegoś lorda oraz jego dwóch przybocznych Strażników. Jedynie Obrońcom wolno było nosić w Kamieniu broń, a tych trzech miało przypasane do bioder miecze. Nie to, rzecz jasna, było takie niezwykłe, lecz fakt, że znajdowali się tutaj, na tym piętrze, w tych cieniach, że wpatrywali się z napięciem w plamę jasnego światła na przeciwległym końcu korytarza — to wcale nie było normalne. Światło padało z przedsionka komnat, które dano Randowi. Albo które sam sobie wziął. Czy wreszcie do których upchnęła go Moiraine.
Perrin i Faile nie zadali sobie trudu, by zachować ciszę podczas wspinaczki po schodach, niemniej jednak trzej mężczyźni trwali na swym stanowisku z takim napięciem, że z początku żaden ich nie zauważył. Potem jeden ze Strażników w niebieskim kaftanie odwrócił głowę, jakby nagle coś ukłuło go w kark... i opadła mu szczęka. Mnąc w ustach przekleństwo, zakręcił się błyskawicznie, by stanąć twarzą w twarz z Perrinem, ostrze teraz na poły wyskoczyło z pochwy. Drugi spóźnił się zaledwie o uderzenie serca. Stali teraz napięci, gotowi, lecz ich oczy biegały niespokojnie, umykając przed wzrokiem Perrina. Wydzielali kwaśny odór strachu. Podobnie Wysoki Lord, z tą różnicą, że temu udało się okiełznać do pewnego stopnia swój strach.
Wysoki Lord Torean, którego ciemną, spiczastą brodę przetykała biel, poruszał się ospale, jakby tańczył na balu. Wyciągnął z rękawa trochę nazbyt słodko pachnącą chusteczkę i przytknął ją do wydatnego nosa. Zresztą ten nos wcale nie wydawał się aż taki duży, kiedy porównało się go z uszami. Uszyty z cienkiego jedwabiu i ozdobiony mankietami z czerwonej satyny kaftan, przesadnie podkreślał pospolite rysy twarzy. Objął spojrzeniem rękawy koszuli Perrina, ponownie wytarł nos i dopiero wtedy nieznacznie skłonił głowę.
— Niechaj cię Światłość oświeci — zagaił uprzejmie. Jego wzrok pochwyciły żółte oczy Perrina, wzdrygnął się, lecz nie zmienił wyrazu twarzy. — Ufam, że dobrze się miewasz?
Coś jakby zanadto uprzejmie.
Perrin nie przejął się specjalnie tonem jego głosu, ale pięści same mu się zacisnęły, kiedy zobaczył, jak Torean od stóp do głów mierzy wzrokiem Faile, udając na dodatek, że jego zainteresowanie jest czysto przypadkowe. Odpowiedział jednak w sposób najzupełniej obojętny.
— Niechaj cię Światłość oświeci, Wysoki Lordzie Torean. Cieszy mnie, że również strzeżesz Lorda Smoka. Człowieka o twojej pozycji wcale nie musiałaby cieszyć jego obecność w Kamieniu.
Wąskie brwi Toreana zadrgały.
— Proroctwo się wypełnia, a Łza zajmuje przeznaczone dla niej miejsce w tym proroctwie. Być może Smok Odrodzony poprowadzi Łzę ku jeszcze wspanialszemu przeznaczeniu. Jakiegoż człowieka mogłoby to nie cieszyć? Ale późno już. Życzę dobrej nocy. — Raz jeszcze zmierzył wzrokiem Faile, wydymając wargi, i krokiem nieco zbyt żwawym ruszył przed siebie, w głąb korytarza, oddalając się od świateł przedsionka. Strażnicy deptali mu po piętach niczym dobrze wyszkolone psy.
— Nie było potrzeby, byś zachowywał się w sposób równie nieokrzesany — zauważyła z przekąsem Faile, kiedy Torean znalazł się poza zasięgiem jej głosu. — Rozmawiałeś z nim takim tonem, jakbyś miał język z zamarzniętego żelaza. Jeśli masz zamiar tu zostać, to lepiej naucz się, jak traktować lordów.
— Patrzył na ciebie w taki sposób, jakby chciał cię posadzić na swoich kolanach. I to wcale nie w ojcowski sposób.
Lekceważąco pociągnęła nosem.
— To nie pierwszy mężczyzna, który tak na mnie spojrzał. Gdyby miał czelność posunąć się dalej, usadziłabym go na miejscu uniesieniem brwi i spojrzeniem. Nie musisz występować w moim imieniu, Perrinie Aybara. — Nadal jednak nie słyszał w jej głosie prawdziwego niezadowolenia.
Drapiąc się po brodzie, obejrzał się ukradkiem za Toreanem i zobaczył, jak lord oraz jego Strażnicy znikają za dalekim zakrętem. Zastanawiał się, jak lordowie Łzy to robią, że nie wypacają z siebie ostatnich kropel wody.
— Zauważyłaś, Faile? Jego psy nie spuściły rąk z rękojeści mieczy, dopóki nie oddalił się od nas na odległość dziesięciu kroków.
Popatrzyła krzywo na niego, potem w głąb korytarza w ślad za oddalającą się trójką i wolno skinęła głową.
— Masz rację. Ale nie rozumiem. Niby nie płaszczą się tak jak przed nim, a jednak wszyscy obchodzą was, ciebie i Mata, równie ostrożnie, jakbyście byli Aes Sedai.
— Może przyjaźń ze Smokiem Odrodzonym nie stanowi już takiej ochrony jak jeszcze niedawno.
Nie przypomniała mu po raz kolejny o wyjeździe, w każdym razie nie powiedziała na głos ani słowa, niemniej jej spojrzenie mówiło samo za siebie. Łatwiej przychodziło mu jednak ignorować niewypowiedziane sugestie.
Zanim dotarli do końca korytarza, w plamie świateł przedsionka pojawiła się znienacka Berelain, kurczowo przyciskając swą białą szatę do ciała. Gdyby Pierwsza z Mayene jeszcze odrobinę przyspieszyła kroku, wówczas można by sądzić, że ucieka, zdjęta paniką.
Chcąc zademonstrować Faile, że zgodnie z jej życzeniem stać go na uprzejmość, wykonał zamaszysty ukłon, który, gotów był się założyć, nawet Matowi nie wyszedłby lepiej. W przeciwieństwie do niego Faile, zamiast dygnąć, poprzestała na nieznacznym skinieniu głową i lekkim ugięciu kolana. Ledwie to zauważył. Kiedy Berelein minęła ich w pędzie, nawet nie obdarzywszy przelotnym spojrzeniem, nozdrza mu zadrgały, gdy uderzył w nie odór strachu, cuchnącego i cierpkiego, jakby dobywał się z gnijącej rany. W porównaniu z nim strach Toreana w ogóle się nie liczył. To była obłąkańcza panika, trzymana na uwięzi za pomocą przetartego powroza. Wyprostował się powoli, odprowadzając ją wzrokiem.
— Sycisz oczy? — spytała cicho Faile.
Pochłonięty widokiem Berelain, ciekaw, co ją tak rozstroiło, bez zastanowienia odparł:
— Pachniała...
Na końcu korytarza, z bocznego odgałęzienia wyłonił się niespodzianie Torean i schwycił Berelain za ramię. Zaczął gwałtownie coś do niej mówić, ale Perrin nie był w stanie wychwycić więcej niż garść oderwanych słów, coś o przekraczaniu przez nią granic godności, a nadto coś, co brzmiało, jakby proponował jej swoją ochronę. Odpowiedź była krótka, cięta i zupełnie niesłyszalna. Pierwsza z Mayene uniosła dumnie podbródek, wyswobodziła się z uścisku Wysokiego Lorda i oddaliła, nie obejrzawszy ani razu za siebie; najwyraźniej odzyskała już panowanie nad sobą. Torean, który już miał pójść za nią, zauważył, że Perrin ich obserwuje. Przytykając chusteczkę do nosa, zniknął w bocznym korytarzu.