— Nie obchodzi mnie, czy pachniała „Esencją Świtu” — odparła ponurym głosem Faile. — Takiej nie interesuje polowanie na niedźwiedzia, choćby nie wiadomo jak wspaniale wyglądała na ścianie jego rozpostarta skóra. Ona poluje na słońce.
Zmarszczył czoło.
— Słońce? Niedźwiedź? O czym ty mówisz?
— Idź sam. Ja chyba jednak wrócę do łóżka.
— Jeśli tak sobie życzysz — powiedział wolno — ale myślałem, że podobnie jak ja chcesz się dowiedzieć, co się stało.
— Chyba nie. Nie będę udawała, że pragnę zobaczyć... Randa... zwłaszcza że dotąd cały czas tego unikałam. I teraz też nie mam na to szczególnej ochoty. Bez wątpienia wam dwóm będzie się świetnie rozmawiało beze mnie. Przy winie zwłaszcza.
— Mówisz od rzeczy — mruknął, przeczesując dłonią włosy. — Chcesz się położyć, nie ma sprawy, ale wolałbym, żebyś powiedziała coś, co zrozumiem.
Przez długą chwilę badała jego twarz, po czym nagle zagryzła wargę. Miał wrażenie, że powstrzymuje się od śmiechu.
— Och, Perrin, czasami myślę, że najbardziej ze wszystkiego uwielbiam twoją niewinność. — Raczej nie było wątpliwości, odległe dzwoneczki śmiechu srebrzyły jej głos. — Idź do... swego przyjaciela, opowiesz mi o wszystkim rano. Tyle, ile będziesz chciał. — Przyciągnęła jego głowę, by musnąć przelotnie usta, zbyt szybko jak na prawdziwy pocałunek, a potem pobiegła korytarzem.
Kręcąc głową, odprowadzał ją wzrokiem, aż skręciła w stronę schodów, na których nie było już ani śladu po Toreanie. Zdarzało się czasem, że rozmawiała z nim jakby całkiem innym językiem. Ruszył w kierunku świateł.
Przedsionek był owalną komnatą o szerokości jakichś pięćdziesięciu, może więcej, kroków. Z wysokiego sklepienia zwisało na łańcuchach ze sto pozłacanych lamp. Kolumny z wypolerowanego czerwonego kamienia tworzyły wewnętrzny pierścień, posadzka wyglądała jak jeden ogromny blok czarnego marmuru, przetykanego złotymi żyłami. Był to przedsionek komnat królewskich w czasach, kiedy w Łzie panowali królowie, zanim Artur Hawkwing podporządkował wszystkie ziemie, począwszy od Grzbietu Świata, a skończywszy na oceanie Aryth, jednemu królowi. Po rozpadzie imperium Hawkwinga królowie Łzy nie powrócili na swój tron i przez tysiąc lat jedynymi mieszkańcami tych apartamentów były buszujące w kurzu myszy. Żaden Wysoki Lord nie zdobył nigdy dość władzy, by móc rościć sobie do nich prawo.
Na środku izby stał krąg utworzony przez pięćdziesięciu wyprężonych Obrońców, w błyszczących napierśnikach, hennach z wywiniętymi brzegami, z włóczniami ustawionymi pod równym kątem. Tak rozstawieni, by widzieć izbę z wszystkich stron, mieli za zadanie nie dopuszczać do obecnego władcy Kamienia żadnych intruzów. Ich dowódca, kapitan, którego wyróżniały dwa krótkie, białe pióra na hełmie, przybrał zaledwie odrobinę mniej sztywną postawę. Prężył się, z jedną ręką wspartą na rękojeści miecza, drugą na biodrze, przekonany o niezwykłej doniosłości swej misji. Wszyscy pachnieli strachem i niepewnością, podobni ludziom, którzy mieszkają pod zapadącym się klifem, wierząc, że nigdy się nie zawali. A w każdym razie jeszcze nie tej nocy. Przynajmniej nie w ciągu najbliższej godziny.
Perrin minął ich, stukot jego obcasów niósł się echem. Oficer ruszył w jego stronę, zawahał się jednak, gdy tamten nie przystanął, by poddać się kontroli. Wiedział oczywiście, kim jest Perrin, a przynajmniej wiedział tyle samo, co pozostali mieszkańcy Łzy. Towarzysz podróży Aes Sedai, przyjaciółki Lorda Smoka. Człowiek, któremu zwykły oficer Obrońców Kamienia nie miał prawa stanąć na drodze. Rzekomo miał za zadanie strzec odpoczynku Lorda Smoka i mimo że prawdopodobnie nigdy by się nie przyznał do tego nawet przed samym sobą, musiał wiedzieć, że jego rola na tym się kończy, że ogranicza się do dziarskiego paradowania w wypolerowanej zbroi. Prawdziwych strażników Perrin napotkał, gdy przekroczył krąg kolumn i zbliżył się do drzwi wiodących do komnat Randa.
Sześć Panien Włóczni, sześć kobiet z ludu Aielów, które wybrały życie wojowniczek zamiast domowego ogniska, siedziało tak nieruchomo za kolumnami, że zdawały się stapiać z kamieniem, mimo że ich kaftany i spodnie — w różnych odcieniach szarości i brązu, uszyte tak, by maskować ich obecność w Pustkowiu — tutaj zdradzały je przy każdym ruchu. Wysokie jak na kobiety, najwyższa zaledwie o dłoń niższa od niego, opalone, z krótko przystrzyżonymi włosami, żółtymi, rudawymi oraz we wszystkich pośrednich odcieniach. Błyskawicznie stanęły między nim a drzwiami, w wysoko sznurowanych butach z miękkiej skóry poruszały się zupełnie bezgłośnie. Dwie trzymały w rękach zakrzywione łuki z rogu ze strzałami nasadzonymi na cięciwy. Pozostałe miały małe skórzane tarcze, a wszystkie po trzy lub cztery krótkie włócznie — krótkie, a za to wyposażone w groty tak długie, że wbijały się w ciało, zostawiając kilka cali zapasu.
— Nie sądzę, bym mogła cię wpuścić — oświadczyła kobieta o włosach płomienistej barwy, uśmiechając się nieznacznie, by załagodzić ostrość swoich słów. Aielowie nie uśmiechali się tak szeroko jak inni ludzie, zasadniczo też nie zdradzali emocji. — Wydaje mi się, że on nie życzy sobie nikogo widzieć tej nocy.
— Wchodzę, Bain. — Usiłował schwycić ją za ramiona, ignorując ostrze jej włóczni. To znaczy starał się je zignorować, nie sposób wszakże nie zwracać zupełnie uwagi na stal przytkniętą do gardła. Dwa ostrza, jeśli już o to chodzi, z drugiej strony bowiem doskoczyła Chiad, kobieta o nieco jaśniejszych włosach niż Bain, i teraz stał, czując nacisk obu ostrzy na szyi. Pozostałe kobiety tylko ich obserwowały, przekonane, że Bain i Chiad potrafią same dać sobie radę. Perrin stanął jednak na wysokości zadania.
— Nie mam czasu na spory z wami. Zwłaszcza że nie słuchacie ludzi, którzy się z wami spierają. Wchodzę. — Najdelikatniej jak potrafił, podniósł Bain i odsunął ją na bok.
Włócznia Chiad napięła skórę jego szyi, najlżejszy nacisk wystarczyłby, żeby pokazała się krew, lecz Bain nagle opuściła włócznię i uśmiechnęła się szeroko.
— Chciałbyś może poznać zabawę zwaną „Pocałunkiem Panien”, Perrin? Sądzę, że byłbyś niezłym graczem. A w każdym razie czegoś byś się nauczył.
Któraś wybuchnęła śmiechem. Ostrze Chiad odsunęło się od jego szyi.
Wciągnął oddech, mając nadzieję, iż nie zauważą, że zrobił to po raz pierwszy, od chwili, gdy z bliska zobaczył śmiertelne ostrza. Nie osłoniły twarzy — shoufy, podobne do ciemnych szali, miały zawiązane na szyjach — nie wiedział jednak, czy Aielowie obowiązani są osłaniać twarze, zanim zabiją, czy raczej jest to tylko zwyczajowy znak ostrzegawczy.
— Może innym razem — odparł uprzejmie. Wszystkie uśmiechały się szeroko, jakby Bain powiedziała coś zabawnego, a to, że on nic nie zrozumiał, stanowiło część żartu. Thom miał rację. Jego zdaniem, mężczyzna prędzej oszaleje, zanim zrozumie kobietę, nieważne z jakiego pochodzi kraju albo czym się w życiu zajmuje.
Gdy dotykał już gałki w drzwiach, w kształcie wierzgającego, złotego lwa, Bain dodała:
— Dobrze się nad tym zastanów. Dzisiejszej nocy wypędził już od siebie takich, których trudno nie uznać za lepsze towarzystwo niż ty.