Kiedy Elayne brała swój, obok niej pojawił się Domon, udając, że sprawdza pieprz lodowy.
— Wygląda na to, że Białe Płaszcze i Legion Panarcha już wkrótce mogą zacząć brać się za łby — wyszeptał. — Ten porucznik powiedział, że Legion potrafiłby samodzielnie obronić Panarch, gdyby większość żołnierzy nie została wysłana do zewnętrznych fortów. Jaichim Carndin ma zawsze swobodny dostęp przed oblicze Panarch, ale Lord Kapitan Legionu już nie. Nie są ponadto zadowoleni, że wszyscy Strażnicy we wnętrzu pałacu należą do Straży Obywatelskiej. Podejrzliwy człowiek mógłby powiedzieć, że ktoś zapragnął, aby Strażnicy Panarcha obserwowali głównie samych siebie.
— Dobrze, że mi o tym mówisz — wymamrotała Nynaeve, nie patrząc w jego stronę. — Zawsze twierdziłam, że można się wiele pożytecznych rzeczy dowiedzieć, słuchając męskich plotek.
Domon chrząknął z niesmakiem.
— Zaprowadzę was do środka, potem będę musiał wrócić do moich ludzi, aby dopilnować, by żaden z nich nie przyłączył się do tłumu.
Wszyscy żeglarze, ze wszystkich statków, jakie Domon miał w porcie, znajdowali się obecnie na ulicach otaczających pałac.
Zarzuciwszy jeszcze jeden kosz na plecy, Elayne poszła w ślad za dwoma kobietami i Baylem Domonem, z głową spuszczoną, mrugając oczyma wbitymi w ziemię, dopóki nie znalazła się na czerwono-brązowych płytkach kuchni. Izbę wypełniały zapachy przypraw, gotowanego mięsa i sosów.
— Pieprz lodowy dla Panarch — obwieścił Domon. — Podarunek od Bayle’a Domona, uczciwego armatora z tego miasta.
— Znowu pieprz lodowy? — zapytała krępa kobieta o ciemnych włosach zaplecionych w warkocze, ubrana w biały fartuch i wszechobecną woalkę. Ledwie spojrzała na wchodzących, zajęta układaniem fantazyjnie udrapowanych chusteczek na srebrnej tacy, wśród naczyń z cienkiej, pozłacanej porcelany Ludu Morza. W kuchni poza nią znajdowało się sześć lub więcej wystrojonych w fartuchy kobiet oraz chłopcy obracający na rożnach ociekającą tłuszczem pieczeń przy dwóch z sześciu palenisk. Nie było jednak najmniejszych wątpliwości, iż to ona jest szefem kuchni.
— Cóż, chyba ostatnia dostawa smakowała Panarch. A więc zanieście to do spiżarni. — Machnęła niedbale dłonią w kierunku drzwi w przeciwległym krańcu pomieszczenia. — Nie mam teraz czasu się wami zajmować.
Idąc za Nynaeve i Egeanin, Elayne wciąż trzymała wzrok wbity w podłogę, po jej czole spływał pot, bynajmniej nie wywołany żarem kamiennych pieców i palenisk. Koścista kobieta w zielonych jedwabiach, jednakże nie skrojonych na modę tarabońską; stała obok jednego z szerokich stołów, drapiąc za uszami wychudzonego szarego kota, który chłeptał śmietankę z porcelanowej miseczki. Obecność kota nie pozostawiała złudzeń co do jej tożsamości, podobnie jak wąska twarz i szeroki nos. Marillin Gemalphin, ongiś z Brązowych Ajah, obecnie należąca do Czarnych. Gdyby tylko oderwała swoją uwagę od kota, gdyby naprawdę zdała sobie sprawę z ich obecności, wówczas żadna z nich nie musiałby przenosić Mocy, by Marillin zrozumiała od razu, iż potrafią to robić; z tak bliskiej odległości kobieta była w stanie wyczuć samą jedynie potencjalną zdolność.
Pot kroplami spływał z nosa Elayne, zanim wreszcie zamknęła za sobą drzwi spiżarni, popychając je biodrem.
— Widziałaś ją? — zapytała cicho, stawiając swój kosz na podłodze.
Ażurowe sztukaterie w ścianach, tuż pod sufitem, przepuszczały mętne światło z kuchni. Rzędy wysokich półek zastawiały podłogę sporego pomieszczenia, na półkach znajdowały się worki, siatki z warzywami oraz wielkie dzbany przypraw. Wszędzie stały beczki i baryłki, a kilkanaście tusz jagnięcych oraz dwakroć tyle gęsich wisiało na hakach. Zgodnie ze szkicowym planem, jaki nakreślili dla nich Domon i Thom, była to najmniejsza z pałacowych spiżarni.
— To obrzydliwe — powiedziała. — Wiem, że w kuchni Rendry również niczego nie brakuje, ale przynajmniej ona bezustannie się stara, i to z niemałym wysiłkiem, kupować to, czego jej trzeba. Ci ludzie świętują, podczas gdy...
— Zachowaj swoją troskę do chwili, kiedy będziesz mogła coś na to poradzić — przerwała jej Nynaeve ostrym szeptem. Postawiła już swój kosz na podłodze, a teraz ściągała z siebie tę prostą, wiejską suknię. Egeanin również zdążyła się już rozebrać do samej bielizny. — Widziałam ją. Jeżeli chcesz, żeby przyszła sprawdzić, co oznaczają te hałasy, to proszę bardzo, mów dalej.
Elayne parsknęła, ale nic nie powiedziała. Wcale nie robiła tak dużo zamieszania. Ściągnęła suknię i wysypała pieprz z kosza, oraz to wszystko, co jeszcze się w nim kryło. Zawierał, między innymi, białą suknię w zielone paski ze znakomicie utkanej wełny, ozdobioną nad lewą piersią zielonym drzewem wyhaftowanym na tle potrójnego liścia. Szarą woalkę zastąpiła czystą, zrobioną z lnu tak wyczesanego, że przezroczysty był niczym jedwab. Białe pantofle z miękkimi podeszwami stanowiły ulgę dla stóp obolałych po krótkiej wędrówce z wozu do kuchni.
Seanchanka pierwsza zdążyła się rozebrać, jednakie jako ostatnia wdziała swój biały strój, mrucząc przez cały czas o „nieprzyzwoitości” i „dziewce służebnej”, słowa, które nie miały najmniejszego sensu. Te ubiory rzeczywiście były odzieniem służących, cały pomysł polegał na tym, że służące mogą dostać się wszędzie, a w pałacu było ich zbyt wiele, by ktokolwiek zauważył dodatkowe trzy. Jeśli zaś chodzi o nieprzyzwoitość... Elayne pamiętała jeszcze, jak za pierwszym razem miała wątpliwości przed pokazaniem się publicznie w tarabońskiej sukience, wkrótce jednak przyzwyczaiła się do niej, a przecież wełna nawet tak cienka nie przylegała do ciała w takim stopniu jak jedwab. Egeanin musiała mieć bardzo surowe wyobrażenia na temat skromności.
Zawiązała wreszcie ostatnią tasiemkę, a wiejskie ubrania zostały wepchnięte do koszy i przykryte z wierzchu pieprzem.
Marillin Gemalphin nie było już w kuchni, choć szary kot o wystrzępionych uszach wciąż chłeptał na stole śmietankę. Elayne wraz z pozostałymi ruszyła ku drzwiom prowadzącym do wnętrza pałacu.
Jedna z podkuchennych spod zmarszczonych brwi spoglądała na kota, podpierając się o obfite biodra.
— Miałabym ochotę zadusić tego kota — mruczała, a jasnobrązowe warkoczyki kołysały się, gdy gniewnie potrząsała głową. — On może sobie jeść śmietankę, a ja tylko dlatego, że podczas śniadania kapnęłam jej kropelkę na jagody, musiałam się potem zadowolić chlebem i wodą!
— Uważaj się za szczęśliwą, że nie wyrzucono cię na ulicę albo że nie dyndasz na szubienicy! — W głosie szefowej kuchni nie było cienia współczucia. — Jeżeli pani powie, że ukradłaś, to znaczy, że ukradłaś, nawet gdyby to była tylko śmietanka dla jej kota, tak? Ej, wy tam!
Elayne i jej towarzyszki zamarły, słysząc jej okrzyk.
Ciemnowłosa kobieta wycelowała w nie długą drewnianą łyżkę.
— Przychodzicie sobie do mojej kuchni, a potem spacerujecie po niej, jakbyście były w ogrodach, wy leniwe kozy. Przyszłyście po śniadanie dla lady Ispan, co? Jeżeli nie znajdzie go przy swoim łóżku, kiedy się obudzi, wówczas dopiero będziecie skakać. Co?
Gestem wskazała na srebrną tacę, której przed chwilą tyle poświęcała uwagi, teraz przykrytą śnieżnobiałą lnianą serwetą.
Nie mogły się odezwać; gdyby któraś z nich otworzyła usta, jej pierwsze słowa zdradziłyby, że nie jest Tarabonianką. Elayne zorientowała się pierwsza — wykonała stosowny dla służącej ukłon i chwyciła tacę. Tak nawet było lepiej — służąca, która coś niesie, zapewne ma już do wykonania jakąś pracę, nikt więc nie będzie jej zatrzymywał i kazał robić coś innego. Lady Ispan? Nie było to rzadkie imię w Tarabon, choć przecież jedna z Czarnych sióstr również je nosiła.