Выбрать главу

— Zostań tam, gdzie jesteś! — Wprawdzie Moiraine nie oderwała wzroku od Randa, a jej palec wskazywał miejsce znajdujące się gdzieś pomiędzy Perrinem i Rhuarkiem, mimo to stopy Perrina znieruchomiały. Rhuarc wzruszył ramionami i zaplótł ręce na piersiach.

— Co za upór — mruknęła Moiraine. Tym razem słowa były przeznaczone dla Randa. — Proszę bardzo. Jeśli masz zamiar stać tu tak długo, aż nie upadniesz na twarz, to wykorzystaj czas przed upadkiem, by mi wyjaśnić, co się stało. Nie mogę cię uczyć, ale jeśli powiesz, to być może określę, co złego zrobiłeś. Złego. Niewielka szansa, ale może się powiedzie. — Jej głos nabrał ostrzejszych tonów. — Musisz się nauczyć, jak to kontrolować, i nie chodzi tylko o takie zdarzenia jak to dzisiejsze. Jeśli się nie nauczysz kontrolować Mocy, ona cię zabije. Wiesz o tym. Powtarzałam ci to dostatecznie często. Musisz sam się nauczyć. Musisz to w sobie odnaleźć.

— Ja po prostu przeżyłem, nie zrobiłem nic więcej — odparł oschle. — Myślisz, że mógłbym przenosić i o tym nie wiedzieć? Nie robiłem tego przez sen. To się zdarzyło, gdy byłem przytomny. — Zachwiał się i wsparł na mieczu.

— Nawet ty nie mógłbyś niczego przenieść oprócz uśpionego Ducha — powiedziała chłodnym tonem Moiraine — a to wcale się nie odbyło przy udziale Ducha. Chciałabym się dowiedzieć, co tak naprawdę tu zaszło.

Kiedy Rand opowiadał swoją historię, Perrin czuł, jak jeżą mu się włosy na głowie. Sprawa z toporem wyglądała paskudnie, lecz topór jest przynajmniej czymś materialnym, realnym. Ale żeby twoje własne odbicia wyskakiwały na ciebie z lustra... Mimo woli przestąpił z nogi na nogę, starając się nie stąpnąć na odłamki szkła.

Po rozpoczęciu opowieści Rand obejrzał się ukradkiem w stronę skrzyni, jakby nie chciał, by Moiraine widziała, co robi. Po chwili okruchy posrebrzanego szkła zaszeleściły i zsunęły się na dywan, zmiecione jakby niewidzialną miotłą. Rand zamienił spojrzenia z Moiraine, usiadł powoli i kontynuował dzieło. Perrin nie bardzo wiedział; które z nich oczyściło wieko skrzyni. W jego opowieści nie było słowa na temat Berelain.

— To musiał być któryś z Przeklętych — zakończył wreszcie Rand. — Może Sammael. Mówiłaś, że on jest w Illian. Chyba że któryś z nich jest w Łzie. Czy Sammael mógł dotrzeć z Illian do Kamienia?

— Nie mógłby, nawet gdyby miał Callandora — odparła Moiraine. — Sammael to tylko człowiek, nie Czarny.

Tylko człowiek? Nie najlepszy to opis, pomyślał Perrin. Mężczyzna, który potrafi przenosić i jakoś nie popadł w obłęd, w każdym razie jeszcze nie, a przynajmniej nikomu nie było o tym wiadomo. Człowiek być może dorównujący siłą Randowi, z tą różnicą, że Rand próbował się jeszcze uczyć, Sammael natomiast poznał już wszystkie sztuczki, które potęgowały możliwości jego talentu. Człowiek, który spędził trzy tysiące lat w pułapce więzienia Czarnego, człowiek, który z własnej woli przeszedł na stronę Cienia. Nie. Stwierdzenie „tylko człowiek” w najmniejszej mierze nie opisywało Sammaela ani żadnego z Przeklętych, niezależnie od płci.

— A zatem jedno z nich jest tutaj. W mieście. — Rand wsparł głowę na przegubach dłoni, ale natychmiast wyprostował się gwałtownie, patrząc posępnie po zgromadzonych. — Już więcej nie będą na mnie polować. Teraz to ja będę psem gończym. Znajdę go albo ją, i...

— To nie był żaden z Przeklętych — wtrąciła Moiraine. — To było zbyt proste. I zarazem zbyt skomplikowane.

Rand mówił opanowanym głosem.

— Tylko bez zagadek, Moiraine. Jeśli nie Przeklęci, to kto? Albo co?

Aes Sedai, której twarz w oczach Perrina do złudzenia przypominała kowadło, zawahała się jednak, jakby analizując swe emocje. Nie można było stwierdzić, czy nie zna odpowiedzi, czy raczej zastanawia się, ile prawdy ujawnić.

— Gdy słabną pieczęcie zabezpieczające więzienie Czarnego — powiedziała po krótkiej chwili — to nie do uniknięcia jest, że jakiś... miazmat... się wymknie, nawet jeśli on dalej będzie uwięziony. Niczym te bańki powietrza, które wznoszą się od gnijących odpadów na dnie stawu. I te bańki będą dryfowały po powierzchni Wzoru, aż w końcu dotrą do jakiegoś wątku i wybuchną.

— Światłości! — Wyrwało się Perrinowi, zanim potrafił się powstrzymać. Moiraine zwróciła ku niemu spojrzenie. — Chcesz powiedzieć, że to, co się przytrafiło Randowi, zacznie się przytrafiać wszystkim?

— Nie każdemu. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Sądzę, że na początku pojawi się tylko kilka baniek, prześlizgujących się przez szczeliny, do których Czarny ma dostęp. A później... kto wie? I myślę, że ta’veren, tak jak oplatają wątki Wzoru wokół siebie, będą być może przyciągali te bańki silniej niż inni. — Oczy Aes Sedai zdradzały, że ona wie, iż Rand nie jest jedynym, który przeżył koszmar na jawie. Przelotny uśmiech, który pojawił się i zniknął, ledwie Perrin zdążył go zauważyć, mówił, że ma prawo milczeć, jeśli chce to zachować w tajemnicy przed innymi. Ona jednak o wszystkim wiedziała. — Ale przez najbliższe miesiące... lata, o ile dopisze nam szczęście, byśmy dożyli... obawiam się, że całkiem sporo ludzi zobaczy rzeczy, od których osiwieją. Jeżeli, oczywiście, uda im się je przeżyć.

— Mat — powiedział Rand. — Wiesz może, czy on...? Czy on?

— Dowiem się dostatecznie szybko — odparła spokojnie Moiraine. — Co się stało, już się nie odstanie, ale możemy mieć nadzieję.

Niezależnie jednak od tonu swej wypowiedzi wyraźnie pachniała niepokojem. Wtedy odezwał się Rhuarc.

— Nic mu nie jest. A raczej nic nie było, kiedy spotkałem go, idąc tutaj.

— Dokąd szedł? — spytała rozdrażnionym głosem Moiraine.

— Najwyraźniej kierował się do izb mieszkalnych służby — odpowiedział Aiel. Wiedział, że Rand, Mat i Perrin są ta’veren, o ile nie czymś więcej, a znał Mata dostatecznie dobrze, by dodać: — Nie do stajni, Aes Sedai. W przeciwną stronę, ku rzece. A w dokach Kamienia nie ma żadnych łodzi. — Nie zająknął się przy takich terminach jak „łodzie” oraz „doki”, w przeciwieństwie do większości Aielów, dla których owe rzeczy istniały jedynie w opowieściach.

Przytaknęła, jakby nie spodziewała się niczego innego. Perrin potrząsnął głową. Moiraine do tego stopnia przywykła ukrywać swe myśli, że najwyraźniej przeszło jej to w nałóg.

Nagle otworzyły się drzwi i do środka wsunęły się Bain oraz Chiad, nie miały przy sobie włóczni. Bain niosła dużą, białą misę oraz pękaty dzban, z którego unosiła się para. Chiad trzymała pod pachą złożone ręczniki.

— Po co to przyniosłyście? — spytała Moiraine.

Chiad wzruszyła ramionami.

— Nie chciała tu wchodzić.

Rand parsknął śmiechem.

— Nawet służące wiedzą, że powinny się trzymać z daleka ode mnie. Postawcie to gdzieś.

— Twój czas się kończy, Rand — oznajmiła Moiraine. — Mieszkańcy Łzy w pewien sposób przyzwyczaili się do ciebie, a nikt nie boi się tego, co mu znajome w takim samym stopniu jak tego, co obce. Ile upłynie tygodni, albo i dni, zanim ktoś spróbuje wbić ci strzałę w plecy lub zatruć twój posiłek? Ile upłynie czasu, nim jeden z Przeklętych zaatakuje albo jakaś inna bańka przemknie się po Wzorze?

— Nie próbuj mnie dręczyć, Moiraine. — Ubrudzony krwią, obnażony do pasa, żeby usiedzieć prosto, musiał naprawdę mocno wspierać się na Callandorze, a jednak udało mu się wygłosić te słowa w taki sposób, że zabrzmiały jak rozkaz. — Dla ciebie też nie będę biegał.

— Zdecyduj się jak najszybciej — odparła. — I tym razem poinformuj mnie, co masz zamiar zrobić. Nie wesprę cię swoją wiedzą, jeśli nie zechcesz przyjąć mej pomocy.