Rhuidean. Tak. Oczywiście. Rhuidean. Ile to tygodni konnej jazdy? Jednak kiedyś udało mu się czegoś takiego dokonać. Gdyby tylko przypomniał sobie jak...
— A ty pozwoliłaś mu odejść? Po tym wszystkim, co mówiłaś o pomaganiu mi?
— Nigdy otwarcie, tak powiedziałam. Cóż takiego mógł on znaleźć w Rhuidean, co warte byłoby mojego ujawnienia się? Kiedy zgodzisz się stanąć po mojej stronie, będzie dość czasu. Pamiętaj, co ci powiedziałam, Lewsie Therinie. — W jej głosie rozbrzmiały uwodzicielskie tony, pełne usta wygięły się, oczy zdawały się pochłaniać go niczym bezdenne stawy. — Dwa wielkie sa’angreale. Z nimi, we dwoje, możemy wyzwać nawet...
Tym razem sama urwała. Przypomniał sobie.
Mocą skręcił rzeczywistość, wygiął jej małą cząstkę. Pod kopułą, naprzeciw niego otworzyło się przejście. Tylko w taki sposób można to było opisać. Przejście wiodące w mrok, do miejsca, które było gdzie indziej.
— Wygląda na to, że ,pamiętasz jeszcze kilka rzeczy. — Spojrzała na przejście, a potem na niego przeniosła podejrzliwe spojrzenie. — Dlaczego jesteś taki niespokojny? Co jest w Rhuidean?
— Asmodean — powiedział ponuro. Na moment zawahał się. Nie potrafił sięgnąć wzrokiem poza zalaną deszczem kopułę. Co tam się za nią dzieje? I Lanfear. Gdyby tylko sobie przypomniał, w jaki sposób oddzielił Egwene i Elayne.
„Gdybym tylko potrafił się zmusić, by zabić kobietę za to tylko, że spojrzała na mnie krzywo. Ona jest Przeklętą!”
Teraz nie było to wcale łatwiejsze niźli wówczas w Kamieniu.
Wszedł w przejście i zamknął je za sobą. Ona została na skalnym stopniu. Bez wątpienia sama wiedziała, jak je otworzyć, ale dzięki temu zdoła ją wyprzedzić.
58
Pułapki Rhuidean
Kiedy przejście zniknęło, otoczyła go ciemność, jednolita czerń rozciągająca się na wszystkie strony, którą potrafił jednak przeniknąć wzrokiem. Nie czuł żadnych wrażeń, ani gorąca, ani zimna, nawet tego, że jest cały mokry. Tylko własne istnienie. Tuż przed nim wznosiły się zwyczajne stopnie z szarego kamienia, niczym nie podtrzymywane; skręcały, niknąc w dali. Widział je już przedtem albo inne, podobne; w jakiś sposób wiedział, że zaprowadzą go tam, dokąd miał pójść. Biegł więc po tych nierealnych schodach, a gdy jego but zostawiał na nich mokry ślad, rozwiewały się i znikały. Tylko te przed nim wciąż czekały, tylko te, które prowadziły go tam, dokąd miał pójść. Poprzednim razem wyglądało to tak samo.
„Czy ja je stworzyłem dzięki Mocy, czy też istniały wcześniej w jakiś inny sposób?”
Kiedy o tym pomyślał, szary stopień pod jego nogami zaczął się rozpływać, a kontury widniejących przed nim zadrżały. Rozpaczliwie skoncentrował się na nich — szary kamień, rzeczywistość. Rzeczywistość! Drżenie ustąpiło. Teraz nie były już takie zwyczajne, ale wypolerowane krawędzie zdobiły wyszukane, rzeźbione obramowania, które, jak mu się wydawało, musiał już gdzieś wcześniej widzieć.
Nie dbał o to, gdzie — nie sądził, by się powtórnie ośmielił dłużej nad tym zastanawiać — biegł przez nie kończącą się ciemność tak szybko, jak tylko mógł, biorąc na raz po trzy stopnie. Zaprowadzą go tam, dokąd chciał iść, ale ile czasu to zabierze? Jaką przewagę ma nad nim Asmodean? Czy Przeklęty zna jakiś szybszy sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce? To był właśnie problem. Przeklęty posiadał całą wiedzę, jemu została tylko desperacja.
Spojrzał przed siebie i zamrugał. Stopnie przystosowały się do jego wydłużonych kroków, teraz dzieliły je szerokie przestrzenie, które musiał przeskakiwać, gdyż ziały czernią głęboką jak... Jak co? Upadek tutaj mógłby nigdy się nie skończyć. Zmusił się, by nie patrzeć w te szczeliny, biegł dalej. Stara, na poły tylko uleczona rana w boku zaczęła rwać, ledwie sobie zdawał z tego.sprawę. Ale gdyby zdołał się zastanowić, otulony saidinem, zrozumiałby, że rana niemalże pęka.
„Nie zwracaj na to uwagi”.
Myśl popłynęła poprzez wypełniającą go Pustkę. Nie ośmieliłby się przerwać biegu, nawet gdyby wysiłek miał go zabić. Czy te stopnie nigdy się nie skończą? Jak daleko już dotarł?
Nagle zobaczył w oddali postać, odrobinę w lewo; mężczyzna prawdopodobnie, w czerwonym kaftanie i czerwonych butach, stał na lśniącej srebrnej platformie, która sunęła przez ciemność. Rand musiał się przyjrzeć mu bliżej, aby się upewnić, że to Asmodean. Przeklęty nie biegł jak wyczerpany wieśniak; jechał sobie na... cokolwiek to było.
Rand zamarł na jednym z kamiennych stopni. Nie miał pojęcia, czym jest ta platforma, lśniąca jak polerowany metal, ale... Stopnie przed nim zniknęły. Fragment kamienia pod jego stopami zaczął sunąć naprzód, coraz szybciej. Nie czuł na twarzy podmuchu wiatru, który przekonałby go ostatecznie, że się naprawdę porusza, nic w tej rozległej czerni nie poświadczało jego ruchu... wyjąwszy to, że zaczął doganiać Asmodeana. Nie miał pojęcia, czy wykorzystuje Moc, po prostu wszystko się jakoś działo. Stopień zachybotał się — znowu wdał się w niebezpieczne rozważania.
„Za mało jeszcze wiem”.
Ciemnowłosy mężczyzna stał swobodnie na swojej platformie, jedną rękę wsparł na biodrze, palcem drugiej w zadumie pocierał podbródek. Jego dłonie tonęły częściowo w koronkach zdobiących mankiety. Czerwony kaftan z wysokim kołnierzem zdawał się połyskiwać mocniej niźli poświata roztaczana przez jedwab, był przedziwnie skrojony, jego poły zwisały niemalże do kolan. Coś, co zdawało się przypominać czarne nici, jakby mocne stalowe druty, biegło od sylwetki mężczyzny, znikając w mroku. A to już Rand bez najmniejszych wątpliwości widział kiedyś wcześniej.
Asmodean odwrócił głowę, a Rand aż rozdziawił usta. Przeklęci potrafili zmieniać twarze — albo przynajmniej sprawiać, że wyglądały inaczej, widział już wcześniej, jak robiła to Lanfear — ale ta twarz przybrała rysy Jasina Nataela, barda. Pewien był, że zobaczy Kadere, z jego drapieżnymi oczyma, które nigdy nie zmieniały wyrazu.
Asmodean dostrzegł go w tym samym momencie i wzdrygnął się. Srebrny pojazd Przeklętego skoczył naprzód... i nagle wielka płachta ognia pomknęła w stronę Randa niczym iskra z jakiegoś monstrualnego ogniska, na milę wysoka i na milę szeroka.
Gdy już miała w niego uderzyć, przeniósł i cisnął w nią desperacko Mocą; rozpadła się na cząstki, odbiła i zniknęła w mroku. Kiedy jednak rozpłynęła się, spostrzegł następną, która pędziła w jego stronę. Tę również strzaskał, a ona odsłoniła kolejną, rozbił trzecią, by dostrzec czwartą. Asmodean oddalał się, Rand był tego pewien, mimo iż przez płomienie nie mógł dojrzeć Przeklętego. Gniew rozlał się po powierzchni Pustki, przeniósł.
Fala ognia pochłonęła szkarłatną kurtynę płynącą w jego stronę, potoczyła się po niej, zdmuchując ją niby mocny powiew wiatru i zabrała ze sobą. Cały drżał od przepełniającej go Mocy; gniew na Asmodeana rozszarpywał powierzchnię Pustki.
W eksplodującej powierzchni pojawiło się coś na kształt dziury. W samym jej środku stał Asmodean na swej lśniącej platformie, ale fala płomieni runęła naprzód i zakryła wszystko. Przeklęty ustawił wokół siebie jakieś tarcze.
Rand z wysiłkiem ignorował odległy gniew, płonący na zewnątrz Pustki. Tylko zachowując chłodny spokój, mógł dotknąć saidina, akceptacja gniewu strzaskałaby delikatną konstrukcję Pustki. Bałwany ognia przestały istnieć, kiedy zaprzestał przenoszenia. Miał przecież złapać tego człowieka, a nie zabić.
Kamienny stopień zaczął sunąć przez czerń jeszcze szybciej. Asmodean był znowu coraz bliżej.
Nagle platforma Przeklętego zatrzymała się. Przed nim rozwarł się jasny otwór, a on wskoczył weń; srebrzysta rzecz zniknęła, a przejście zaczęło się zamykać.