Ale ona nie mogła go zabić, od początku uważała takie rozwiązanie za śmiesznie głupie. Pamiętała jednak, iż Lance ma wielu podejrzanych przyjaciół.
– Chyba chcesz zatrzymać te pieniądze, prawda? – zapytał w półmroku.
– W tej chwili mam pustkę w głowie, Lance. Porozmawiamy później.
Raczej niedługo – dodała w myślach. Wolała nie okazywać swego zapału, żeby nie zarazić nim Lance’a. Zamierzała jak zwykle wciągnąć go w intrygę i tak popchnąć do działania, aby niepostrzeżenie znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
– Nie możemy jednak zwlekać zbyt długo, kochanie. Do diabła, towarzystwo ubezpieczeniowe już nas złapało w sidła.
– Proszę, daj mi spokój, Lance.
– Naprawdę nie mamy wyboru. Jeśli chcesz zachować ten dom, pieniądze i wszystko, co mamy, Patrick musi umrzeć.
Nie odpowiedziała. Przez dłuższy czas leżała bez ruchu, delektując się brzmieniem jego głosu. Odznaczał się wieloma wadami i nie był szczególnie bystry, lecz tylko jego naprawdę kochała. Dobrze wiedziała, że potrafi się odpowiednio zająć Patrickiem, nie była tylko pewna, czy wystarczy mu sprytu, żeby nie dać się złapać.
Agent FBI nazywał się Brent Myers, pochodził z Biloxi i na polecenie Cuttera przyleciał do Portoryko, by roztoczyć opiekę nad więźniem. Przedstawił się od drzwi i pokazał swą odznakę, lecz Lanigan tylko przelotnie rzucił na nią spojrzeniem, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora.
– Miło mi – mruknął, podciągając wyżej prześcieradło, którym był przykryty do pasa.
– Specjalnie przyleciałem tu z Biloxi – rzekł uprzejmie agent, próbując nawiązać bliższy kontakt z Laniganem.
– Tak? A gdzie to jest? – burknął tamten z kamienną twarzą.
– No cóż, myślałem, że porozmawiamy chwilę i choć trochę się poznamy. Zapewne będziemy się często widywali w ciągu kilku najbliższych miesięcy.
– Nie byłbym tego taki pewien.
– Czy ma pan adwokata?
– Jeszcze nie.
– Ale zamierza pan kogoś wynająć?
– To nie pański interes.
Myers w żadnej mierze nie był tak wygadany jak Patrick, doświadczony prawnik. Stanął więc w nogach łóżka, położył ręce na poręczy i przez chwilę wpatrywał się tępo w więźnia, zbierając myśli.
– Lekarze mówią, że za dwa dni będzie pan mógł odbyć podróż samolotem – zakomunikował w końcu.
– Mogę lecieć już dzisiaj.
– W Biloxi czeka na pana dość liczne grono wierzycieli.
– Widziałem – odparł Lanigan, ruchem głowy wskazując telewizor.
– Domyślam się, że nie zechce pan odpowiedzieć na żadne pytania.
Patrick tylko się skrzywił i parsknął pogardliwie.
– No właśnie – bąknął Myers, cofając się do drzwi. – W każdym razie to ja będę pana eskortował. – Rzucił swą wizytówkę na łóżko. – Zapisałem numer telefonu pokoju hotelowego na wypadek, gdyby zechciał pan jednak porozmawiać.
– Lepiej proszę nie czekać przy aparacie.
ROZDZIAŁ 10
Sandy McDermott z wielką uwagą i zainteresowaniem przyjmował wszystkie nowiny dotyczące zdumiewającego odnalezienia dawnego kolegi ze studiów. Przez trzy lata bowiem nie tylko przyjaźnił się z Patrickiem, ale i mieszkał z nim razem w akademiku uniwersytetu Tulane. Po zdaniu egzaminów kwalifikacyjnych do palestry obaj praktykowali u tego samego sędziego, spędzając wspólnie mnóstwo czasu w ich ulubionym pubie przy ulicy Saint Charles, gdzie najczęściej dyskutowano o różnych aspektach prawa. Snuli razem marzenia o założeniu własnej kancelarii, zatrudniającej błyskotliwych obrońców w sprawach cywilnych, ściśle trzymających się reguł etyki zawodowej. Chcieli się szybko wzbogacić, aby móc później poświęcać dziesięć godzin miesięcznie dla klientów, których nie stać na wynajęcie własnego adwokata. Czynili szczegółowe plany na przyszłość.
Ale życie ich rozdzieliło. Sandy podjął pracę asystenta prokuratora federalnego, przede wszystkim dlatego, że oferowano stosunkowo wysokie dochody jak dla takiego żółtodzioba. Natomiast Patricka pochłonął prawniczy moloch, największa firma z Nowego Orleanu, zatrudniająca dwustu specjalistów. Zerwał nawet zaręczyny, ponieważ był zmuszony pracować po osiemdziesiąt godzin tygodniowo.
Rozmawiali jeszcze o swoich wspólnych planach mniej więcej do czasu, gdy skończyli trzydziestkę. Początkowo spotykali się podczas krótkich przerw, czy to na lunch, czy na drinka, próbowali utrzymywać ze sobą kontakt, kiedy tylko było to możliwe. Ale z biegiem czasu nawet telefoniczne rozmowy stawały się coraz rzadsze. Wreszcie Patrick wybrał znacznie spokojniejszy tryb życia w Biloxi i od tej pory udawało im się zamienić po kilka słów mniej więcej raz do roku.
Wreszcie i w życiu Sandy’ego nadszedł wielki przełom. Kolega jego kuzyna doznał poważnych obrażeń podczas pracy na platformie wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej. McDermott postanowił zaryzykować, pożyczył dziesięć tysięcy dolarów, zarejestrował własną firmę i w jego imieniu wystąpił do sądu przeciwko spółce Exxon. Wywalczył odszkodowanie w wysokości trzech milionów dolarów, z czego jedną trzecią mógł zatrzymać jako honorarium. Błyskawicznie wszedł na rynek adwokacki. Bez udziału Lanigana założył małą kancelarię, zatrudniającą obecnie trzech prawników i specjalizującą się w sprawach cywilnych dotyczących wypadków na morzu.
Po śmierci Patricka Sandy pogrążył się w smutku, szybko obliczył, że po raz ostatni rozmawiał z przyjacielem przed dziewięcioma miesiącami. Było mu bardzo przykro, że los ich rozłączył, wytłumaczył sobie jednak racjonalnie, iż zwykle tak się dzieje ze znajomościami ze studiów.
Siedział obok Trudy w czasie uroczystości pogrzebowej, następnie pomagał nieść trumnę.
Kiedy sześć tygodni później zniknęły pieniądze i rozeszły się plotki, Sandy przyjął to z radością, w duchu życząc przyjacielowi powodzenia. W ciągu minionych czterech lat niejednokrotnie z uśmiechem powtarzał w myślach: „Uciekaj, Patricku! Uciekaj!”
Jego biuro mieściło się przy ulicy Poydras, kilkaset metrów od centrum handlowego, naprzeciwko nowoczesnej hali „Magazine”, w pięknej dziewiętnastowiecznej kamienicy, którą McDermott kupił za uzyskane honorarium. Podnajął pierwsze i drugie piętro, zostawiając dla kancelarii cały parter. Oprócz niego urzędowali tam dwaj jego wspólnicy, trzech aplikantów oraz sześć sekretarek.
Ślęczał nad papierami, gdy jego sekretarka zajrzała do gabinetu i oświadczyła z posępną miną:
– Jakaś pani chce się z tobą widzieć.
– Była umówiona? – zapytał, spoglądając do obszernego terminarza.
– Nie, ale twierdzi, że ma pilną sprawę. Chce koniecznie rozmawiać już teraz. Podobno chodzi o Patricka Lanigana.
Sandy zmarszczył brwi ze zdumienia.
– Mówi, że jest jego doradcą prawnym – dodała szybko sekretarka.
– Skąd przyjechała?
– Z Brazylii.
– Z Brazylii?
– Owszem.
– I wygląda jak… Brazylijka?
– Raczej tak.
– Wprowadź ją.
Sandy podszedł do drzwi i uprzejmie powitał gościa. Eva przedstawiła się jako Leah, poprzestając na samym imieniu.
– Przepraszam, ale nie dosłyszałem pani nazwiska – rzekł McDermott z szerokim uśmiechem.
– Nie używam nazwiska – odparła. – W każdym razie nie tutaj.
Aha, to chyba taki brazylijski zwyczaj – pomyślał Sandy. Pele, ten piłkarz, także w ogóle nie używał nazwiska.