Выбрать главу

Czekał w towarzystwie szeryfa Sweeneya, dwóch oficerów lotnictwa oraz Sandy’ego McDermotta.

– Jak się masz, Patricku. Witaj w domu – rzekł szeryf.

Ten wyciągnął przed siebie skute kajdankami ręce.

– Witaj, Raymondzie – odparł z uśmiechem.

Znali się doskonale, gdyż prowadzenie praktyki adwokackiej zmusza do częstych kontaktów z biurem szeryfa. A przed dziewięcioma laty, kiedy Lanigan rozpoczynał karierę w Biloxi, Sweeney był już zastępcą szeryfa.

Cutter wystąpił do przodu i przedstawił się uprzejmym tonem, ale na brzmienie skrótu „FBI” Patrick natychmiast odwrócił się do Sandy’ego. Nieopodal czekała na nich granatowa furgonetka, dokładnie taka sama, jaką podstawiono pod szpital na Portoryko. Wszyscy wsiedli do środka, Lanigan znalazł się na tylnym siedzeniu obok swojego adwokata.

– Dokąd jedziemy? – zapytał szeptem.

– Do szpitala na terenie bazy – wyjaśnił Sandy. – Z oczywistych powodów.

– Dobra robota.

Powoli dojechali na skraj lotniska i minęli budkę wartownika, który jedynie na moment uniósł wzrok znad gazety. Skręcili następnie w opustoszałą uliczkę przecinającą osiedle domków kadry oficerskiej.

Życie zbiega wypełniały koszmary senne, powracające każdej nocy, bądź nie mniej koszmarne wizje wypełniające na jawie chwile zamyślenia. Większość z nich budziła przerażenie, dotyczyła bowiem owych mrocznych cieni, gromadzących się wokół człowieka niczym chmury burzowe. Zdecydowanie rzadziej pojawiały się marzenia czy sny o cudownej przyszłości, wolnej od wszelkich zmartwień. Życie uciekiniera niemal całkowicie zależało od przeszłości, od której nie można się było odizolować.

Ale trafiały mu się też sny na temat powrotu w rodzinne strony. Powracały pytania: Kto może tu na niego czekać? W jakim stopniu zmieniło się życie w mieście? O jakiej porze roku wypadnie ów powrót? Ilu przyjaciół będzie nadal chciało go widzieć, a ilu zacznie go unikać? On sam tęsknił zaledwie za garstką osób, nie był jednak wcale pewien, czy te same osoby będą się jeszcze chciały przyznawać do dawnej znajomości. Nie wiedział, czy zostanie uznany za trędowatego, czy jego powrót wzbudzi gorący entuzjazm. Podejrzewał jednak, że ani jedno, ani drugie.

Gdzieś w głębi duszy odczuwał ulgę, że w końcu wszystko dobiegło końca. Piętrzyły się przed nim olbrzymie kłopoty, ale na pewno mógł już zapomnieć o koszmarach z przeszłości. W gruncie rzeczy nigdy nie zdołał się całkowicie przystosować do tego życia w ustawicznym strachu. Nawet świadomość dysponowania ogromną fortuną nie tłumiła dręczących obaw. Od początku zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później musi kiedyś nadejść ten dzień. Wszak skradł mnóstwo pieniędzy. Gdyby chodziło o mniejszą sumę, być może poszkodowani zaniechaliby kosztownych poszukiwań.

W czasie krótkiej podróży zwrócił uwagę na parę drobnych rzeczy. Tutejsze podjazdy przed domami były wylane asfaltem, co niezmiernie rzadko spotykało się w Brazylii, a przynajmniej w Ponta Porã. Dzieci nosiły tu obuwie sportowe, podczas gdy mali Brazylijczycy kopali piłkę boso, przez co skóra na podeszwach ich stóp stawała się twarda jak kamień. Nagle Patrickowi zamarzył się powrót na Rua Tiradentes, gdzie po chodnikach zawsze kręciły się grupki chłopców szukających przeciwników do rozegrania meczu.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Sandy.

W milczeniu skinął głową. Wciąż miał na nosie ciemne okulary.

McDermott sięgnął do aktówki i wyciągnął egzemplarz miejscowej porannej gazety. Na pierwszej stronie wielki nagłówek obwieszczał:

LANIGAN OSKARŻA FBI O TORTUROWANIE

I DRĘCZENIE FIZYCZNE

Dwa powiększone zdjęcia zajmowały niemal połowę pierwszej kolumny.

Patrick spoglądał na nie przez chwilę, po czym rzekł:

– Później to przeczytam.

Cutter siedział tuż przed nim i jak można było podejrzewać, wsłuchiwał się w oddech więźnia. Wolał nie nawiązywać żadnej rozmowy, co zresztą bardzo Laniganowi odpowiadało. Furgonetka wjechała na parking przed budynkiem szpitala, kierowca zatrzymał wóz na wprost wejścia do izby przyjęć. Patricka poprowadzono długim korytarzem ku grupie pielęgniarek, które z wyraźnym zainteresowaniem obejrzały nowego pacjenta. Towarzyszyło im dwóch techników z laboratorium analitycznego. Jeden z nich, widocznie chcąc się popisać, rzucił wesoło:

– Witamy w domu, Patricku.

Nie wypełniano jednak żadnych formularzy, nikt nie pytał, czy jest ubezpieczony lub kto zapłaci za kurację. Zawieziono go od razu na drugie piętro i umieszczono w izolatce na końcu skrzydła. Najpierw Cutter wygłosił krótką listę zakazów i ostrzeżeń, później uzupełnił ją szeryf. Posiłki miały być dostarczane do strzeżonego pokoju, więźniowi umożliwiano ograniczony dostęp do telefonu. Okazało się, że niewiele więcej mogą dla niego zrobić. Po paru minutach wszyscy wyszli, został jedynie Sandy.

Patrick usiadł na skraju łóżka i wyciągnął przed siebie nogi.

– Chciałbym się zobaczyć z matką – powiedział.

– Jest już w drodze, powinna tu być o pierwszej.

– Dzięki.

– A co z twoją żoną i córką?

– Pragnąłbym się spotkać z Ashley Nicole, ale jeszcze nie teraz. Na pewno mnie nie pamięta. Obecnie chyba sądzi, że jestem jakimś potworem. A z oczywistych powodów w ogóle nie mam ochoty na spotkanie z Trudy.

Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Wrócił szeryf Sweeney z dość grubym plikiem papierów.

– Przepraszam, że ci przeszkadzam, Patricku, ale tu chodzi o sprawy urzędowe. Wolałbym to jak najszybciej mieć za sobą.

– Oczywiście, szeryfie – mruknął Lanigan, szykując się na najgorsze.

– Przykro mi, ale to mój obowiązek. Więc przede wszystkim oto kopia zatwierdzonego przez komisję przysięgłych okręgu Harrison aktu oskarżenia o popełnienie morderstwa z premedytacją.

Patrick wziął dokumenty i nawet nie spojrzawszy, przekazał je McDermottowi.

– Tu zaś jest pozew rozwodowy złożony przez Trudy Lanigan, mieszkającą obecnie w Mobile.

– Co za niespodzianka! Jakie mi stawia zarzuty?

– Nie czytałem uzasadnienia. Tu jest kopia pozwu wystosowanego przez niejakiego Benjamina Aricię.

– Kogo? – zapytał Patrick z uśmiechem.

Szeryf zachował jednak powagę.

– Oto pozew złożony przez twoich dawnych kolegów z kancelarii adwokackiej.

– Ile żądają? – Lanigan bez wahania przyjął kolejny dokument z rąk Sweeneya.

– Nie czytałem go. Tu mam kolejny pozew, złożony przez towarzystwo ubezpieczeniowe Monarch-Sierra.

– Ach, tak, przypominam sobie tych ludzi.

Patrick podał ostatnie papiery Sandy’emu, który obecnie trzymał cały stosik, jaki przyniósł szeryf.

– Przykro mi, Patricku – mruknął Sweeney.

– To wszystko?

– Na razie. Wracając do biura, zajrzę do kancelarii sądu i sprawdzę, czy nie wpłynęły jakieś następne skargi na ciebie.

– Możesz je od razu przekazywać Sandy’emu, to bardzo rzutki adwokat.

Lanigan nie miał już rąk skrępowanych kajdankami, więc jeszcze raz serdecznie uścisnęli sobie dłonie i szeryf wyszedł.

– Zawsze lubiłem Raymonda – oznajmił Patrick.