Do tej pory nie zebrano zbyt wiele materiału dowodowego. Nikt nie podejrzewał morderstwa po śmierci Patricka, toteż nie gromadzono żadnych przedmiotów z miejsca wypadku, przynajmniej przez pierwszych sześć tygodni. Kiedy zaś zniknęły pieniądze i pojawiły się zadziwiające plotki, było już za późno na cokolwiek.
Cutter i Ted Grimshaw, główny oficer dochodzeniowy policji okręgu Harrison, starannie przejrzeli i uporządkowali skąpą dokumentację. Przede wszystkim dysponowali dziesięcioma powiększonymi fotografiami wypalonego chevroleta blazera, które teraz porozklejali na ścianie. Zdjęcia te przed czterema laty sporządził właśnie Grimshaw.
Wówczas wiedziano tylko, że wybuchł nadspodziewanie gwałtowny pożar, ale teraz już można się było domyślać przyczyn. Jedynie bardzo wysoka temperatura mogła doprowadzić do stopienia aluminiowych ram foteli, rozpryśnięcia się szyb w drobny mak, doszczętnego wypalenia deski rozdzielczej oraz niemal całkowitego zwęglenia szczątków człowieka. Aż sześć fotografii ukazywało właśnie tę niewielką kupkę popiołów – z jedynym wyróżniającym się elementem, bielejącym kawałkiem kości biodrowej – spoczywającą z przodu na podłodze auta, pod siedzeniem pasażera. Samochód najpierw stoczył się z wysokiego nasypu autostrady, kilkakrotnie koziołkując przez dach, a zapalił się na dole, kiedy spoczął nieruchomo na prawym boku.
Szeryf trzymał wrak na miejskim parkingu przez miesiąc, po czym, wraz z trzema innymi gruchotami, sprzedał na złom. Dopiero później zaczął żałować tej decyzji.
Kilka innych fotografii przedstawiało miejsce wypadku po usunięciu auta, a więc głównie osmalone drzewa i krzaki. Ochotnicy ze straży przez godzinę walczyli z płomieniami, zanim zdołali stłumić pożar.
W tej sytuacji kremacja resztek człowieka była wszystkim na rękę. Według pisemnego oświadczenia Trudy, złożonego miesiąc po pogrzebie, Patrick znacznie wcześniej zadecydował, że jego zwłoki mają zostać spopielone, a prochy pochowane na cmentarzu Locust Grove, najładniejszym ze wszystkich cmentarzy w okręgu. Owo postanowienie zapadło niemal jedenaście miesięcy przed wypadkiem. Dokonał wówczas stosownej zmiany w testamencie, wyznaczając na egzekutora swej ostatniej woli żonę, Trudy, a gdyby to ona zmarła pierwsza, o kremację jego zwłok miał zadbać Karl Huskey. W testamencie znalazły się też pewne szczegóły dotyczące samego pochówku oraz ceremonii pogrzebowej.
Jako powód wprowadzonych zmian Patrick podawał przykład jednego ze swoich klientów, który niedostatecznie zatroszczył się o te sprawy, w związku z czym najbliższa rodzina przez miesiąc toczyła zaciekłe spory w kwestii pogrzebu, on zaś niechcący stał się jedną ze stron konfliktu. Podjąwszy decyzję, zmusił nawet Trudy do odwiedzenia cmentarza i wybrania najlepszego miejsca na ich wspólny pomnik. Ale już wtedy oboje zdawali sobie sprawę, że gdyby jemu coś się przytrafiło, ona pospiesznie wyprowadzi się z miasta.
Podczas oględzin zwłok Grimshaw usłyszał od grabarza, iż dziewięćdziesiąt procent aktu kremacji dokonało się już we wnętrzu auta. Tamten po zważeniu szczątków stwierdził, że wystarczy umieścić je zaledwie na godzinę w piecu o temperaturze dwóch tysięcy stopni. Orzekł też, że jeszcze nigdy w życiu nie widział, aby po jakimkolwiek wypadku pozostało z człowieka jedynie sto pięćdziesiąt gramów zwęglonych resztek. Co zrozumiałe, nie potrafił też powiedzieć o nich niczego konkretnego, ani określić płci, rasy czy wieku, ani też ocenić, czy człowiek żył jeszcze w chwili wybuchu pożaru. Nawet nie próbował snuć żadnych przypuszczeń, oznajmiwszy, iż byłoby to jak wróżenie z fusów.
Nie mieli zatem ani zwłok, ani raportu z autopsji. Ofiara pozostawała nieznana. Wiadomo, że ogień to najlepszy środek na zniszczenie dowodów przestępstwa, a Lanigan postarał się precyzyjnie zatrzeć swoje ślady.
Spędził wówczas tydzień w niewielkim domku myśliwskim niedaleko miasteczka Leaf, w okręgu Greene, na skraju parku narodowego De Soto. Wraz z przyjacielem ze studiów, pracującym obecnie w Jackson, kupili ten domek dwa lata wcześniej, snując rozległe plany jego przebudowy. W gruncie rzeczy była to skromna drewniana chatka. Jesienią i zimą polowali wspólnie na sarny, wiosną zaś na bażanty. W miarę jak pożycie z żoną coraz bardziej się nie układało, Patrick częściej wyjeżdżał tam na całe weekendy. Od Biloxi dzieliło go zaledwie półtorej godziny jazdy samochodem. Często zabierał ze sobą jakieś papiery, powtarzając, iż znakomicie mu się pracuje w ciszy i spokoju. Tymczasem przyjaciel zaglądał tam coraz rzadziej.
Trudy tylko udawała, że dąsa się na jego wyjazdy, bo w rzeczywistości Lance bez przerwy krążył wokół ich domu, czekając z niecierpliwością, aż Lanigan się stamtąd wyniesie.
Dziewiątego lutego 1992 roku, w niedzielę wieczorem, Patrick zadzwonił z domku myśliwskiego, uprzedzając Trudy, że za parę minut wyruszy w drogę powrotną. Skończył pisać obszerne uzasadnienie do jakiejś apelacji i był zmęczony. Lance niezbyt chętnie zaczął się zbierać i wyszedł godzinę po tej rozmowie telefonicznej.
Patrick zatrzymał się przed całodobowym sklepem Verhalla przy autostradzie numer piętnaście, na granicy okręgów Stone i Harrison. Na stacji benzynowej kupił czterdzieści litrów paliwa, rachunek w wysokości czternastu dolarów i dwudziestu jeden centów uregulował kartą kredytową. Porozmawiał krótko z panią Verhall, wiekową właścicielką sklepu, z którą już wcześniej się zaprzyjaźnił. Kobieta znała wielu amatorów polowań odwiedzających tamte strony, gdyż prawie wszyscy lubili odwiedzać jej sklep, żeby poopowiadać o swoich przygodach czy pochwalić się upolowaną zwierzyną. Należał do nich także Patrick. Później pani Verhall zeznała, że był w dobrym nastroju, chociaż skarżył się na silne zmęczenie, gdyż przesiedział cały weekend nad papierami. Przypomniała sobie, iż wtedy wydało jej się to nieco dziwne. A już godzinę później usłyszała syreny wozów policyjnych oraz straży pożarnej.
Czternaście kilometrów dalej blazer Patricka tonął w wirze szalejących płomieni. Spoczywał u stóp wysokiego nasypu, osiemdziesiąt metrów od skraju autostrady. Jako pierwszy ogień zauważył kierowca ciężarówki, który zbiegł na dół z zamiarem ratowania pasażerów, lecz zdołał się zbliżyć tylko na pięć metrów do wraka, a i tak osmalił sobie brwi. Wezwał pomoc przez krótkofalówkę, po czym usiadł na stopniu swego wozu i przyglądał się bezsilnie, jak chevrolet płonie. Wóz leżał na prawym boku, przednia szyba wyleciała podczas koziołkowania, a zgnieciony dach uniemożliwiał dostrzeżenie, czy ktoś jest w środku. Zresztą nie miało to już większego znaczenia. Było za późno na jakąkolwiek pomoc.
Zanim na miejsce wypadku dotarł pierwszy wóz patrolowy, ogień tak się rozszalał, że nie można już było rozróżnić zarysów płonącego auta. Wiatr roznosił płomienie po trawie i pobliskich krzakach. Przyjechał niewielki beczkowóz straży pożarnej, ale zapas wody szybko się wyczerpał. Samochody zatrzymywały się na autostradzie i po pewnym czasie powstał spory zator, gapie w milczeniu patrzyli na buszujący w dole ogień. Przy wozie patrolowym oraz beczkowozie nie było żadnego rannego czy poparzonego cywila, toteż błyskawicznie rozeszła się plotka, że nieszczęśliwy kierowca usmażył się we własnym aucie.
Później nadjechały dwa większe wozy strażackie i ostatecznie ogień stłumiono. Musiało jednak minąć jeszcze sporo czasu, zanim szeryf Sweeney mógł dokonać oględzin. Dopiero około pomocy któryś z policjantów zwrócił uwagę na zwęgloną kupkę, mogącą być szczątkami człowieka. Ściągnięto koronera i już wkrótce odkrycie fragmentu kości biodrowej rozwiało wszelkie wątpliwości. Grimshaw sfotografował miejsce tragedii. Dopiero gdy wrak całkowicie ostygł, można było wydobyć z niego zwęglone zwłoki i przewieźć do miasta w kartonowym pudle.