O zmroku wciąż nieprzytomnego więźnia rozebrano do samych spodenek. Po zdjęciu zniszczonych adidasów i przepoconych bawełnianych skarpetek okazało się, że jego stopy są również tak białe, iż wyraźnie odcinają się w ciemnościach. Zatem jego śniada cera była tylko i wyłącznie silną opalenizną. Ułożono go na dużej płycie dwucentymetrowej sklejki, w której pospiesznie nawiercono otwory, i przywiązano do niej człowieka nylonową linką w kostkach, kolanach, biodrach, pasie, ramionach i nadgarstkach. Głowę unieruchomiła szeroka czarna elastyczna taśma biegnąca przez środek czoła. Na stojaku obok pojmanego zawieszono woreczek z płynem fizjologicznym, który plastikową rurką był połączony z igłą wbitą w żyłę.
W lewe przedramię dostał drugi zastrzyk, mający go obudzić. Po chwili zaczął szybciej oddychać, wreszcie otworzył oczy, przekrwione i błyszczące, po czym utkwił spojrzenie w zawieszonym na stojaku woreczku z płynem. Brazylijski lekarz poświecił mu w źrenice, a następnie bez słowa zaaplikował jeszcze jeden zastrzyk. Tym razem był to roztwór tiopentalu sodu, środka stosowanego dość powszechnie do rozwiązywania ludziom języków, znanego także jako “serum prawdy”. Najlepiej spełniał swą rolę, kiedy więzień był już gotów wyjawić sekrety. Niestety, nie wynaleziono jeszcze leku, który zmuszałby do mówienia w każdej sytuacji.
Minęło dziesięć minut. Danny Boy próbował przekręcić głowę, ale bez powodzenia. Więzy pozwalały mu jedynie patrzeć prosto przed siebie. W pokoju panował półmrok, tylko gdzieś w kącie, poza zasięgiem jego wzroku, paliła się słaba lampka.
Rozległ się odgłos otwieranych, a następnie zamykanych drzwi. Guy wszedł do środka sam. Zbliżył się do więźnia, oparł dłonie na krawędzi płyty ze sklejki i rzekł:
– Witaj, Patricku.
Ten zamknął oczy. Doskonale wiedział, że nie ma sensu dłużej udawać, iż nazywa się Danilo Silva. Odebrał to tak, jakby nagle stracił wiernego przyjaciela. A wraz z tożsamością Silvy przepadło także zwyczajne, proste życie, jakie wiódł w domu przy Rua Tiradentes. To krótkie powitanie w jednej chwili kazało mu zapomnieć o starannie przygotowanym kamuflażu.
Przez długie cztery lata zastanawiał się, jak to będzie, kiedy zostanie w końcu pojmany. Nie potrafił ocenić, czy przyniesie mu to ulgę, czy będzie umiał to przyjąć jak akt sprawiedliwości. Domyślał się tylko jednego: zostanie zmuszony do powrotu i wypicia tego piwa, którego nawarzył.
Ale w tej chwili odczuwał jedynie skrajne przerażenie. Leżał niemal nagi, skrępowany niczym dzikie zwierzę i wszystko wskazywało na to, że w ciągu najbliższych paru godzin będzie musiał przejść przez istne piekło.
– Słyszysz mnie, Patricku? – spytał Guy, pochylając się nad nim.
Lanigan uśmiechnął się przyjaźnie. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale coś w głębi duszy, jakiś impuls, nad którym nie umiał zapanować, podpowiadał mu, że cała ta sytuacja jest zabawna.
Guy natychmiast zyskał dowód, że środek skutkuje. Tiopental sodu należy do grupy barbituranów o krótkotrwałym działaniu i powinno się go dawkować pod ścisłą kontrolą. Niezwykle trudno jest wywołać taki stan świadomości, w którym przesłuchiwany ujawnia wszelkie tajemnice. Zbyt mała dawka tylko nasila opór psychiczny, zbyt duża zaś błyskawicznie pozbawia człowieka przytomności.
Drzwi ponownie się otworzyły i zamknęły. Do pokoju wśliznął się widocznie drugi Amerykanin, ciekaw przebiegu rozmowy, lecz Patrick nie mógł go dojrzeć.
– Spałeś jak kamień przez trzy doby – rzekł Guy. W rzeczywistości nie minęło nawet pięć godzin, ale to już nie miało większego znaczenia. – Chcesz może jeść albo pić?
– Pić – odparł.
Guy odkręcił butelkę i ostrożnie wlał nieco wody mineralnej między rozchylone wargi więźnia.
– Dzięki – mruknął Patrick z uśmiechem.
– Jesteś głodny?
– Nie. Czego ode mnie chcecie?
Guy powoli odstawił butelkę na brzeg stołu i pochylił się nisko nad leżącym.
– Ustalmy kilka rzeczy na początku. Kiedy spałeś, zdjęliśmy twoje odciski palców. Dokładnie wiemy, kim jesteś. Darujmy więc sobie jakiekolwiek zaprzeczenia, dobrze?
– A kim jestem? – zapytał wciąż uśmiechnięty Patrick.
– Nazywasz się Patrick Lanigan.
– I skąd pochodzę?
– Z Biloxi w stanie Missisipi. Urodziłeś się w Nowym Orleanie, ukończyłeś prawo na uniwersytecie Tulane. Masz żonę i sześcioletnią córkę. Opłakują cię już od czterech lat.
– Strzał w dziesiątkę. Wszystko się zgadza.
– Powiedz mi, Patricku, czy widziałeś swój własny pogrzeb?
– To chyba nie jest przestępstwem?
– Nie. Zapytałem z ciekawości.
– Tak, widziałem. I byłem wzruszony. Nie sądziłem nawet, że miałem tylu przyjaciół.
– No proszę. A gdzie się ukrywałeś po pogrzebie?
– Tu i ówdzie.
Pod lewą ścianą przesunął się jakiś cień, w zasięgu wzroku więźnia ukazała się ręka, mężczyzna odkręcił delikatnie kranik umieszczony u wylotu woreczka z płynem.
– Co to jest? – spytał Patrick.
– Koktajl – odparł Guy, pospiesznie dając głową znak temu drugiemu, który wycofał się w kąt pomieszczenia.
– Gdzie są pieniądze, Patricku? – zapytał.
– Jakie pieniądze?
– Te, które ze sobą wywiozłeś.
– Ach, te…
Więzień nabrał głęboko powietrza, zamknął oczy i rozluźnił wszystkie mięśnie. Mijały długie sekundy. Jedyną jego reakcją na środek było wyraźne spowolnienie oddechu.
– Patricku! – Guy nerwowo szarpnął leżącego za ramię, ale nie przyniosło to żadnego efektu.
Lanigan zapadł w głęboki sen.
Lekarz natychmiast zmniejszył dawkę specyfiku.
Na nowo rozpoczęło się nudne oczekiwanie.
Znajdujące się w archiwum FBI akta Jacka Stephano nie zawierały niczego szczególnego. Detektyw rozpoczynał karierę w Chicago, ukończył studia kryminologiczne, był strzelcem wyborowym, przez pewien czas pracował na zlecenia jako łowca nagród, później ukończył kursy w zakresie prowadzenia obserwacji oraz przeszukań, obecnie prowadził w Waszyngtonie podejrzaną agencję detektywistyczną i zarabiał grubą forsę na poszukiwaniu zaginionych osób oraz prowadzeniu różnorodnych dochodzeń.
Akta FBI dotyczące Patricka Lanigana zajmowały osiem dużych pudeł. Dokumenty były ze sobą ściśle powiązane, ale nikt nie wpadł na pomysł napisania jakiegoś pobieżnego streszczenia, które znacznie ułatwiłoby życie ludziom zajmującym się tą sprawą. Jak wynikało z akt, agencja Stephano rzeczywiście otrzymała zlecenie odnalezienia Lanigana.
Firma Edmund Associates mieściła się na poddaszu starej kamienicy przy ulicy K, sześć przecznic od Białego Domu. Dwaj agenci zajęli posterunki przy windzie, podczas gdy dwaj inni bezpardonowo wtargnęli do gabinetu Stephano. Omal nie stratowali po drodze sekretarki, powtarzającej w kółko, że szef jest teraz bardzo zajęty. Ten był jednak w pokoju sam, siedział przy biurku i rozmawiał przez telefon. Uśmiech natychmiast zniknął z jego warg na widok odznak funkcjonariuszy FBI.
– O co chodzi, do cholery?! – wrzasnął.
Wisząca za jego plecami ogromna mapa świata upstrzona była miniaturowymi fotodiodami, kilka z nich błyszczało czerwono na tle ciemnozielonych kontynentów. Ciekawe, która z nich oznacza Lanigana – pomyślał agent dowodzący akcją.
– Kto panu zlecił poszukiwanie Patricka Lanigana? – zapytał.
– To poufna informacja – warknął Stephano, który przed laty pracował krótko w policji i znał odpowiednie procedury.
– Dziś po południu odebraliśmy telefoniczne zgłoszenie z Brazylii – wtrącił drugi agent.
I ja też – dodał w duchu Stephano, który mimo pierwszego zaskoczenia zdołał zachować zimną krew. Ale ta wiadomość sprawiła, że mimowolnie rozdziawił usta i przygarbił się w fotelu. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, jakim sposobem ci dwaj poznali jego tajemnicę. Na temat Lanigana rozmawiał jedynie z Guyem, a jego darzył pełnym zaufaniem. Nie odważyłby się nikomu ujawnić szczegółów prowadzonego dochodzenia, a już na pewno nie funkcjonariuszom FBI.