— Obiekt…
— Cisza! — syknął Horza i odbezpieczył pistolet. Czarny kształt pojawił się znowu, tym razem prawie dokładnie przed nim. Gwiazdy w jego pobliżu falowały i świeciły blaskiem o zmiennym natężeniu, co świadczyło o tym, że pod pancerzem przybysza pracuje na jałowym biegu mocno sfatygowany silnik nadprzestrzenny. Horza skierował radar punktowy na niewyraźną sylwetkę statku kosmicznego i zaczął szybko zataczać nim kręgi o zmieniającej się średnicy, jednocześnie obserwując obraz, który stopniowo formował się na jednym z wewnętrznych ekranów. Zanim jednak zdążył mu się dokładnie przyjrzeć, ekran zgasł, ułamek sekundy później ucichły odgłosy pracy skafandra.
— Funkcje podstawowe/zero/inge… ren… cja… — wymamrotał skafander gasnącym głosem, ale Horza już go nie słyszał, stracił przytomność.
Leżał na czymś twardym. Bolała go głowa. Nie miał pojęcia, gdzie jest ani co tutaj robi. Wiedział tylko, jak się nazywa: Bora Horza Gobuchul, Metamorf z asteroidy Heibohre, ostatnio wynajęty przez Idirian toczących świętą wojnę z Kulturą. Ale jaki to może mieć związek z bólem rozsadzającym mu czaszkę i twardym zimnym metalem pod policzkiem?
Nieźle oberwał. Chociaż wciąż jeszcze nic nie widział ani nie słyszał, zdawał sobie sprawę, że wydarzyło się coś poważnego, może nawet tragicznego w skutkach. Ale co? Wytężył pamięć. Gdzie był ostatnio? Co się z nim działo?
Nagle przypomniał sobie i serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. „Ręka Boga 137”! Musi uciekać! Gdzie jego hełm? Dlaczego Xoralundra zostawił go na pastwę losu? Gdzie podział się ten durny medjel, który pobiegł po hełm? Na pomoc!
Nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu.
To nie „Ręka Boga 137” ani żaden inny okręt Idirian, pomyślał. Twardy i zimny pokład, zapach też nie taki… Do jego uszu zaczęły docierać głosy, wciąż jednak nic nie widział. Nie miał pojęcia, czy leży z otwartymi oczami, ale jest ślepy, czy tylko nie może poruszyć powiekami. Spróbował podnieść ręce do twarzy, żeby się o tym przekonać, lecz mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.
Głosy należały do ludzi i było ich co najmniej kilku. Mówili po maraińsku, czyli w uniwersalnym języku Kultury, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło, ponieważ w ciągu minionych stuleci język ten rozpowszechnił się niemal w całej galaktyce. Horza także potrafił się nim posługiwać, choć ostatnio robił to… Nawet nie tak dawno, bo podczas rozmowy z Balvedą. Biedna Balveda. Jednak ci ludzie mówili tak szybko, że nie był w stanie rozróżnić poszczególnych słów. Skoncentrował wysiłki na tym, żeby poruszyć powiekami, lecz osiągnął tylko tyle, że zaczął pomału czuć swoje ciało. W dalszym ciągu nie miał pojęcia, gdzie może się znajdować.
Ta ciemność… Nagle przypomniał sobie, że był w skafandrze, a jakiś głos mówił o zbliżającym się obiekcie. Chwilę potem uświadomił sobie, że został uratowany — albo pojmany. Zrezygnował z prób otwarcia oczu i skupił się na docierającej do jego uszu rozmowie. Całkiem niedawno mówił po maraińsku. Na pewno zrozumie. Musi zrozumieć.
— …przez dwa tygodnie i co znajdujemy? Jakiegoś starucha w skafandrze!
To był pierwszy głos, chyba kobiecy.
— A czego się spodziewałaś? Okrętu Kultury?
Mężczyzna.
— Może nie całego, ale przynajmniej paru kawałków!
Śmiech.
— Tak na oko, to całkiem dobry skafander. Zatrzymam go sobie. Inny głos, również męski, ale bardziej zdecydowany. Jakby dowódca.
Nic z tego. Za cicho.
— One same się dopasowują, idioto.
Znowu dowódca.
— …szczątki okrętów… dziobowy laser… ciągle spieprzony…
Kobieta, ale inna.
— Chyba go nie uszkodziliśmy?
Kolejny mężczyzna, znacznie młodszy.
— Przecież włączyliśmy zasysanie, a nie odpychanie! — stwierdził z wyższością dowódca.
Kim są ci ludzie, do cholery?!
— …nawet znacznie mniejsze niż ten dziadunio. Mówili o nim! Na pewno o nim! Starał się nie dawać żadnych oznak życia. Domyślił się, że leży na pokładzie kilka metrów od grupki zgromadzonej wokół jego skafandra. Niektórzy byli odwróceni do niego tyłem, więc nie mógł dosłyszeć ich słów. Był zupełnie nagi, jedną rękę miał podwiniętą pod plecy, z na wpół rozchylonych ust powoli sączyła się ślina.
— …jakąś broń, ale nic takiego nie widzę — powiedział dowódca. Przy słowie „ale” barwa i natężenie jego głosu uległy wyraźnej zmianie, jakby wstał albo się odwrócił. Wyglądało na to, że nie znaleźli plazmowego pistoletu Horzy. Najprawdopodobniej miał do czynienia z najemnikami albo korsarzami.
— Dasz mi swój stary skafander, Kraiklyn?
Młody mężczyzna.
— No dobra. — Znowu dowódca. Szelest i lekkie zafalowanie głosu, pewnie zmienił pozycję. Zignorował pytanie. — Może to niezupełnie to, na co liczyliśmy, ale przynajmniej mamy ten skafander. Trzeba zmykać, zanim pojawią się chłopcy z sąsiedniego podwórka.
— I co dalej? — zapytała jedna z kobiet.
Horzy podobał się jej głos. Bardzo żałował, że nie jest w stanie otworzyć oczu.
— Świątynia. Powinno nam pójść jak po maśle, nawet bez lasera dziobowego. To tylko parę dni drogi stąd. Zaciągniemy bezzwrotną pożyczkę w świątynnym skarbcu, polecimy na Vavatch, kupimy parę ton ciężkiego uzbrojenia i trochę sobie poszalejemy. — Dowódca (Krakeline, czy jak mu tam) umilkł na chwilę, roześmiał się, po czym mówił dalej: — Nie bój się, Doro. To naprawdę bułka z masłem. Jeszcze będziecie mi wdzięczni, że dowiedziałem się o tym miejscu. Zobaczycie, jak się obłowimy. Kapłani są nie uzbrojeni, więc zjawimy się jak po swoje. Wpadniemy i…
— …wypadniemy. Już to słyszeliśmy.
Naprawdę miły kobiecy głos. Do oczu Horzy zaczęło docierać światło. Różowe. Głowa wciąż go bolała, ale powoli wracał do siebie. Sprawdził funkcjonowanie różnych części ciała, świadomie kierując tam impulsy nerwowe i analizując reakcję, która mogła wiele powiedzieć o stanie fizycznym jego organizmu. Zdecydowanie poniżej normy i nic nie wskazywało na to, żeby odzyskał zwykłą sprawność szybciej niż za kilka dni, kiedy znikną ostatnie ślady starczego kamuflażu. Naturalnie zakładając, że tego dożyje. Załoga statku przypuszczalnie uważała go za martwego.
— Zallin, wypieprz tego zdechlaka — polecił dowódca. Ciężkie kroki ruszyły w jego stronę. Horza z co najmniej sekundowym opóźnieniem uzmysłowił sobie, że chodzi o niego, i raptownie otworzył oczy.
— O cholera! — wykrzyknął ktoś. — On żyje!
Kroki zatrzymały się, Horza zaś usiadł z trudem i zmrużył oczy, oślepione jasnym blaskiem. Z trudem łapał powietrze, kręciło mu się w głowie. Minęło sporo czasu, zanim zdołał zapanować nad słabością i rozejrzał się dokoła.
Był w niewielkim, rzęsiście oświetlonym hangarze, którego połowę zajmował stary, mocno sfatygowany prom orbitalny. Siedział przy jednej z grodzi, ludzie zaś, których rozmowie się przysłuchiwał, stali po przeciwnej stronie pomieszczenia. Mniej więcej w połowie drogi między nim a nimi zatrzymał się potężnie zbudowany, niezdarny młodzieniec o zdumiewająco długich ramionach i srebrzystych włosach. Zgodnie z domysłami Horzy, na podłodze u stóp załogi leżał jego skafander. Z wysiłkiem przełknął ślinę i zamrugał. Młody człowiek o srebrzystych włosach wytrzeszczał na niego oczy, drapiąc się nerwowo za uchem. Miał na sobie szorty i spraną koszulkę.