Выбрать главу

— Przypuszczam nawet, że było im w nich całkiem wygodnie — powiedział Horza, rozglądając się dokoła. Gdzie jak gdzie, ale tutaj Umysł nie miał jak się ukryć. — Idziemy. Balveda, wstawaj. Balveda posłusznie zeskoczyła na podłogę. Już od dłuższego czasu zastanawiała się, czy znajdą łazienki albo chociaż prysznice. Podniósł rękę, zacisnął palce na krawędzi pulpitu, podciągnął się z całej siły i położył głowę na siedzisku fotela. Następnie, głównie dzięki wciąż jeszcze sprawnym mięśniom karku, przesunął głowę na oparcie i powoli, stopniowo, wpełzł na fotel. Niewiele brakowało, a runąłby na podłogę, kiedy bezwładna noga zahaczyła o podpórkę fotela, ale na szczęście do tego nie doszło.

Siedział.

Obrzucił spojrzeniem niezliczone wskaźniki i przyrządy, potem popatrzył w przód, za grubą szybę, na lśniące szyny niknące w rozdziawionej paszczy tunelu. Ogarnęło go cudowne uczucie ponurej, triumfującej radości: wreszcie sobie przypomniał, co zamierzał zrobić.

— To tu?

Znajdowali się w centralnej dyspozytorni stacji, skąd można było sterować działaniem wszystkich maszyn i systemów. Horza włączył kilka ekranów, odczytał dane z paru wskaźników, po czym usiadł przy głównej konsolecie i uruchamiał kolejne kamery, przeszukując wnętrza pozostałych pomieszczeń. Balveda rozsiadła się w sąsiednim fotelu i beztrosko wymachiwała nogami. Wyglądała jak dziecko, któremu po raz pierwszy pozwolono usiąść na „dorosłym” krześle.

— Tutaj, tak — odparł Horza. — Stacja jest pusta. Umysł albo jest w którymś pociągu, albo wcale go tu nie ma.

Kolejno włączał kamery na pozostałych stacjach. Przy piątej zatrzymał się na chwilę, uważnie obejrzał ciała czterech medjeli i resztki prymitywnego wozu bojowego skonstruowanego przez Umysł, po czym przeszedł do stacji numer sześć.

…Jeszcze mnie nie znaleźli. Prawie ich nie słyszę; jedyne, co do mnie dociera, to słaby odgłos ich lekkich kroków. Wiem, że tutaj są, ale nie mam pojęcia, co robią. Czy udało mi się ich oszukać? Korzystali z detektora masy, ale jego sygnał ucichł. Jest jeszcze jeden. Mają go tutaj, ale nie działa albo oszukała go obecność reaktora. Cóż za ironia losu.

Chyba schwytali jednego z Idirian, bo wyczułem mocniejsze stąpnięcia. Wszyscy poruszają się na piechotę, czy może niektórzy korzystają z uprzęży antygrawitacyjnych? Jak się tutaj dostali? Może to Metamorfowie z bazy na powierzchni?

Oddałbym połowę pamięci za jedną małą dronę. Jestem dobrze ukryty, ale bezsilny. Prawie nic nie widzę i nie słyszę. Tylko czuję. To okropne. Tak bardzo chciałbym wiedzieć, co się dzieje…

Quayanorl wpatrywał się we wskaźniki stłoczone na pulpitach. Wcześniej, jeszcze przed przybyciem ludzi, Idirianie zdołali odgadnąć znaczenie większości z nich. Teraz usiłował je sobie przypomnieć. Od czego powinien zacząć? Pochylił się do przodu, zachwiał w dziwnie ukształtowanym fotelu, pstryknął kilkoma przełącznikami. Zapłonęły światełka, z wnętrza konsolety dobiegło mechaniczne cykanie.

Pamięć odmawiała mu posłuszeństwa. Dotykał pokręteł, suwaków i przycisków; w okienkach wskaźników zmieniały się liczby, zegary pokazywały nowe wartości, coś popiskiwało i pomrukiwało. Wydawało mu się, że robi to, co trzeba, ale nie był pewien. Niektóre przyrządy znajdowały się tak daleko, że po to, by ich dosięgnąć, musiał częściowo wpełzać na pulpit, uważając jednocześnie, żeby przy okazji nie zmienić ustawienia żadnego z tych, którymi manipulował wcześniej.

Wibracja przybierała na sile. Czuł ją całym ciałem. Obracały się koła zamachowe, poruszały się siłowniki, powietrze było zasysane i wypychane z sykiem, brzęczyki brzęczały, lampki migotały. Coś się działo. Co prawda pociąg jeszcze nie drgnął, lecz Quayanorl wierzył, że jest coraz bliższy wprawienia go w ruch.

Najgorsze było to, że tracił wzrok.

Zamrugał i potrząsnął głową, ale nic to nie dało. Oko słabło z każdą chwilą. Obraz szarzał, światełka w ścianach tunelu, niknące w mrocznej perspektywie, zdawały się stopniowo przygasać. I nie była to wina zasilania; znał prawdę. Gdyby leżał, pewnie widziałby lepiej, bo krew łatwiej dopływałaby do głowy. Ból nasilał się bezustannie.

Śmierć zbliżała się wielkimi krokami, więc musiał się spieszyć. Wcisnął jeszcze kilka klawiszy, przesunął dźwignie… Pociąg powinien był ruszyć, lecz nadal trwał bez ruchu jak zaklęty. O czym zapomniał? Odwrócił się w stronę, po której znajdowało się martwe oko, zobaczył rząd czerwonych lampek. Oczywiście: drzwi. Wdusił odpowiednie przyciski, usłyszał donośne westchnienie pneumatycznych siłowników, a potem wielokrotne, delikatne mlaśnięcia. Większość światełek zgasła, ale nie wszystkie. Kilkoro drzwi zostało otwarte. Odblokowanie zabezpieczenia zajęło mu trochę czasu; kiedy wreszcie uporał się z zadaniem, ta część pulpitu była zupełnie ciemna.

Spróbował jeszcze raz.

Jak gigantyczne zwierzę budzące się ze snu zimowego, napinające mięśnie, wbijające pazury w ziemię, trzystumetrowy pociąg drgnął, szarpnął wagonami, przygotował się do odjazdu. Quayanorl miał ochotę roześmiać się głośno ze szczęścia. Udało mu się! Może zmarnował zbyt wiele czasu, może było już za późno, ale przynajmniej dopiął swego, pokonał ból, zwyciężył przeciwności. Zawładnął ogromną srebrzystą bestią i, przy odrobinie szczęścia, da nauczkę ludziom, a przy okazji pokaże zarozumiałym strażnikom planety, co myśli o ich bezcennym grobowcu-pomniku. Niepewnie, pełen obaw, zacisnął palce na dźwigni, która — tak ustalili z Xoxarle’em — sterowała dopływem mocy z głównych silników, po czym pchnął ją w przód, aż do maksymalnego wychylenia startowego. Pociąg zatrząsł się, jęknął… i to wszystko. Z jedynego oka, wypełnionego szarością, popłynęły łzy. Chwilę potem Quayanorl poczuł znacznie silniejsze szarpnięcie, gdzieś z tyłu rozległo się zgrzytanie dartego i giętego metalu. Gdyby nie chwycił się podłokietnika, na pewno runąłby na podłogę; jak tylko odzyskał równowagę, złapał za dźwignię i przesunął ją z powrotem w pozycję wyjściową. Huczało mu w głowie, trząsł się z wyczerpania i podniecenia; ponownie pchnął dźwignię.

Fragment zwalonej rampy utkwił w którychś drzwiach, uniemożliwiając ich domknięcie i kotwicząc pociąg przy peronie. Tor był usłany osmalonymi, poskręcanymi kęsami metalu, pod jednym z wózków uktwiła porzucona przez kogoś ręczna spawarka. Jęcząc przeraźliwie, jakby każdy ruch kosztował go tyle samo bólu i wysiłku co Quayanorla, pociąg szarpnął się do przodu. Koła wykonały pół obrotu, po czym znieruchomiały, z przedziałów silnikowych dobiegło narastające wycie. W maszynowni rozwrzeszczały się sygnały alarmowe, tak piskliwe, że ranny Idirianin ledwo je usłyszał. Wskazówki skakały jak szalone, lampki ostrzegawcze migotały szkarłatem, ekrany zapełniały się informacjami.

Rampa zaczęła się powoli wyginać, jednocześnie oddzierając szeroki pas blachy z boku wagonu.

Quayanorl jak urzeczony wpatrywał się w zbliżający się powoli wylot tunelu.

Zatrzeszczały metalowe kęsy, miażdżone monstrualnym ciężarem. Spawarka przez kilka metrów sunęła po torze, pchana obracającymi się powoli kołami, zaklinowała się przy zespole śrub mocujących szynę do podłoża, przez ułamek sekundy stawiała opór i rozsypała się z łoskotem.

Po chwili rozległ się jeszcze bardziej donośny huk, kiedy resztki rampy runęły na peron, wyszarpując ogromny płat aluminiowej ściany wagonu, razem z przewodami, rurami i urządzeniami ukrytymi pod tą cienką, błyszczącą powłoką. Narożnik zsunął się na szynę; koła zawahały się przez krótką chwilę, ale siła bezwładu ogromnej masy była tak wielka, że stalowa konstrukcja trzasnęła jak kartonowe pudełko. Quayanorl opadł na fotel. Szeroko rozwarte usta tunelu łapczywie połknęły pociąg. Stacja została w tyle, czarne ściany przesuwały się powoli po obu stronach składu. Pociąg wciąż drżał jak w febrze, ale nabierał prędkości. Seria następujących szybko po sobie łoskotów poinformowała Idirianina, że pozostałe wagony bezpiecznie minęły rumowisko. Opuszczając zniszczoną stację, pierwszy wagon poruszał się w tempie piechura, drugi nieco szybciej, wagon z reaktorem dogoniłby człowieka idącego krokiem marszowym, ostatni mógłby zmierzyć się z długodystansowcem.