— Bala, bala, bala — odezwała się drona spod sufitu. — Bala, bala… cha, cha!
Balveda zbliżała się powoli, brnąc po kostki w szkarłatnej wodzie, z bronią wycelowaną w górną połowę ciała Xoxarle’a. Zatrzymała się przy stopach Horzy, wycelowała starannie i ponownie nacisnęła spust; głowa Idirianina eksplodowała tysiącem potrzaskanych keratynowych fragmentów, bryznęła krew i mózg, krwawe ochłapy wylądowały na suficie, ścianach i podłodze korytarza nawet dwadzieścia metrów od miejsca zdarzenia. Podmuch powietrza po eksplozji był tak silny, że Balveda zachwiała się na nogach. Dopiero chwilę potem opuściła broń, z głośnym westchnieniem wypuściła powietrze z płuc. Podniosła wzrok na dronę u sufitu.
— Ot ja, w locie-nielocie, sufitomocie… bala, bala, cha, cha — powiedziała Unaha-Closp i poruszyła się ostrożnie. — Już po mnie, za mnie, wy mnie. Kto ja jestem? Która godzina? Bala, bala, hejże ho. Wody leją mnóstwo wielkie zgórnie dolnie mokrawo ogólnie. Cha, cha i tak dalej.
Balveda schowała pistolet do kieszeni, uklękła przy Horzy, dotknęła jego szyi. Żył. Leżał z twarzą w wodzie, więc spróbowała przekręcić go na wznak, ale była zbyt słaba, a do tego mogła się posługiwać tylko jedną ręką.
— Pomóż mi! — syknęła do drony. Chwyciła Horze za ramię, podniosła je, naparła barkiem. — Unaha-Closp, do cholery! Ocknij się i chodź wreszcie tutaj!
— Bala, bala, bal. Hejże ho. Tum ja, tum ja, a gdzież ty, kruszyno? Dachosufit, sufitodach, niby w środku, a na zewnątrz. Cha, cha, bala, bala — mamrotała drona, wciąż pod sklepieniem korytarza. Balvedzie wreszcie udało się ułożyć Horze na plecach. Otworzył najpierw jedno oko, potem drugie. Sztuczny deszcz spływał grubymi kroplami po jego twarzy, wypłukując krew z ust i nosa. — Horza! — Przysunęła się i pochyliła, osłaniając go własnym ciałem przed lejącą się z sufitu wodą. Metamorf był blady jak śnieg, przez co jeszcze bardziej rzucały się w oczy wąskie strumyki krwi płynącej z nosa i ust. Znacznie obficiej krwawiła rana z tyłu głowy. — Horza, słyszysz mnie?
— Zwyciężyłaś — wykrztusił cicho i niewyraźnie, po czym opuścił powieki.
Balveda nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko zamknęła oczy i pokręciła głową.
— Bala, bala… Pociąg na torze pierwszym odjeżdża do…
— Drona… — wyszeptał Horza. Balveda otworzyła oczy i zobaczyła, że Metamorf patrzy w górę, na sufit. Skinęła głową; przeniósł spojrzenie najpierw na jej twarz, a potem w bok, jakby usiłował obejrzeć się za siebie. — Xoxarle… Co z nim?
— Zabiłam go.
— Bala, bala… Wystrzępki nerkowe żeglują wsobnie potrójnie i po Daszkwilach nieruchliwych… Czy jest tu ktoś?
— Jak?
Musiała niemal przyłożyć ucho do jego ust, żeby cokolwiek usłyszeć. Wyjęła z kieszeni miniaturowy pistolet.
— Tym. — Otworzyła szeroko usta, pokazała dziurę po zębie. — Substancja zmiennokształtna. Wyglądał jak ząb, dopóki go nie wyplułam.
Uśmiechnęła się, choć miała poważne wątpliwości, czy Horza to zobaczy.
Metamorf zamknął oczy.
— Bardzo sprytne… — szepnął.
Krew wciąż płynęła z głębokiej rany na jego głowie, mieszała się z wodą zabarwioną krwią Idirianina.
— Wyciągnę cię stąd. Masz moje słowo. Zabiorę cię na statek. Nic ci nie będzie, dopilnuję tego. Nic ci nie będzie.
— Naprawdę? — zapytał cicho, nie otwierając oczu. — Dziękuję, Perosteck.
— Dziękuję, bala, bala. Steckoper. Zahor. Aha-Un-Clops… He hej, ho hej, żybki murszczą się w fakancie. Podróżnych przepraszamy za utrudnienia i życzymy… Kto, gdzie, kiedy, dlaczego, jak, po co, w czym, za co…
— O nic się nie martw.
Musnęła ręką mokrą twarz Horzy. Woda spływała po jej krótko ostrzyżonych włosach i kapała mu na policzki. Otworzył oczy, rozejrzał się szybko dokoła, spojrzał na nią, zerknął w bok, w górę, wreszcie ogarnął spojrzeniem ściany, sufit, lejącą się wodę i lampy pod sufitem, wreszcie wyszeptał coś tak cicho, że nic nie zrozumiała, po czym znowu zamknął oczy.
Pochyliła się jeszcze niżej.
— Co mówisz?
— Dureń ze mnie — powiedział całkiem wyraźnie. — Cholerny… beznadziejny… dureń. — Lekko poruszył głową. Na twarz chlapnęły mu intensywnie różowe rozbryzgi, ale zaraz zostały spłukane przez świeżą wodę ze zraszacza. — Jinmoci z Bozlena Dwa… — Co takiego?
— Danatre skehellis — oświadczyła z góry Unaha-Closp. — Ro vleh gra’ampt na zhire, sko tre genebellis ro binitshire, na’sko voross amptfenir-an har. Bala.
Nagle powieki Metamorfa powędrowały w górę, a jego twarz wykrzywił grymas tak straszliwego przerażenia i bezradnego lęku, że ciałem Balvedy wstrząsnął dreszcz, włosy zjeżyły się jej na głowie. Horza podniósł ręce, chwycił poły jej kurtki i zacisnął palce z zaskakującą siłą.
— Moje imię! — wykrzyknął rozpaczliwie. — Jak się nazywam?!
— Bala, bala, bala… — mamrotała drona trzy metry nad jego głową.
Balveda z trudem przełknęła suchy kłąb, który utkwił jej w gardle. Oczy miała mokre już nie tylko od lejącej się bez przerwy wody, ale także od łez. Delikatnie pogładziła zaciśnięte kurczowo ręce.
— Horza — powiedziała najłagodniej, jak potrafiła. — Bora Horza Gobuchul.
— Bala, bala, bala — rzęziła wciąż drona, coraz wolniej, coraz ciszej. — Bala… bala…
Uścisk białych dłoni zelżał, przerażenie znikło z twarzy Metamorfa, na jego ustach pojawił się jakby cień uśmiechu.
— Bala… bala…
— Ach, tak — wyszeptał.
— Bala.
— Oczywiście…
— La.
14. Wspomnij Phlebasa
Przed Balvedą rozciągało się śnieżne pustkowie. Była noc, księżyc planety Schar świecił jasno na czarnym, rozgwieżdżonym niebie. Chociaż nie wiało, mróz dawał się mocno we znaki. Naprzeciwko wypełnionego nieprzeniknioną czernią wejścia do tunelu stał „Wir Czystego Powietrza”, częściowo pogrążony w zaspach, które wyrosły wokół jego wsporników.
Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz.
Nieprzytomny Metamorf leżał na noszach skleconych z plastikowych płyt, które wyciągnęła z wraków. Przyniosła go bełkocząca wciąż niezrozumiale drona. Jedyne, co Balveda mogła dla niego uczynić, to zabandażować mu głowę; automedy, wraz ze wszystkim, co było na palecie, uległy zniszczeniu podczas zderzenia pociągów. Na szczęście Umysł zachował zdolność unoszenia się w powietrzu. Poza tym nie przejawiał żadnych oznak aktywności, ale przynajmniej dał się popychać nie stawiając oporu, dzięki czemu zdołała załadować go do kapsuły serwisowej razem z noszami, droną i nieprzytomnym Metamorfem. Podróż trwała zaledwie pół godziny. Martwi zostali tam, gdzie dopadła ich śmierć, głęboko pod powierzchnią ziemi. Balveda jakoś zdołała unieruchomić złamane ramię, na czas podróży kapsułą zapadła w krótki trans, potem zaś wyładowała swój żałosny dobytek i przepchnęła go do wejścia do tunelu, gdzie leżały zwłoki czworga Metamorfów. Zanim ruszyła do odległego o dwieście metrów statku, usiadła ciężko na kamiennej posadzce, żeby trochę odpocząć. Bolał ją grzbiet, huczało jej w głowie, zupełnie straciła czucie w złamanym ramieniu. Miała pierścień Horzy, ale zdawała sobie sprawę, że niewiele jej to da, jeśli skafander Metamorfa albo drona nie przekażą mózgowi statku właściwego sygnału. Jeżeli tak się nie stanie, ją i Horze czeka pewna śmierć.