Chłopak ryknął z bólu, ale Horza nie zwracał uwagi na jego wrzaski, tylko coraz mocniej zaciskał zęby. Stalowy uchwyt, w którym tkwiła jego stopa, odrobinę zelżał. Co prawda Horza miał wrażenie, że za chwilę urwie sobie nogę w kolanie, niemniej jednak nadal gryzł jak szalony. Zallin wydał jeszcze jeden, przeraźliwy skowyt, po czym puścił jego stopę.
Horza natychmiast rzucił się w tył; w samą porę, ponieważ tam, gdzie jeszcze ułamek sekundy wcześniej znajdowała się jego głowa, z potworną siłą opadła wielka pięść. Metamorf z wysiłkiem dźwignął się z podłogi; stopa i kolano bolały jak diabli, ale chyba nie były poważnie uszkodzone. Zallin natychmiast podążył za nim, wlokąc za sobą obficie krwawiącą nogę. Horza zmienił taktykę; tym razem to on rzucił się naprzód, uderzył przeciwnika w żołądek, a kiedy ten odruchowo opuścił ramiona, z całej siły rąbnął go oburącz w kark. Cios z pewnością okazałby się śmiertelny, gdyby Zallin nie był tak silny, Horza zaś tak słaby. Metamorf musiał gwałtownie zahamować, żeby uniknąć zderzenia z widzami; walka przeniosła się pod przeciwległą ścianę hangaru. Kiedy odzyskał równowagę, Zallin już zdążył podnieść się z podłogi. Chłopak wydał wściekły ryk, po czym rzucił się na oślep na Horze, który bez trudu zszedł z linii ataku. Z pewnością zyskałby szansę zadania kolejnego, być może rozstrzygającego uderzenia, gdyby nie to, że Zallin potknął się, zatoczył i, zupełnie przypadkowo, rąbnął go głową w brzuch.
Ból był tym większy, że zupełnie niespodziewany. Horza potoczył się po pokładzie, usiłując posłać Zallina nad sobą, w kierunku ściany, ale chłopak runął na niego, przygważdżając ciężarem ciała. Metamorf wytężył wszystkie siły, żeby go zrzucić, lecz bez powodzenia. Znalazł się w potrzasku.
Zallin wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu, podparł się jedną ręką, drugą natomiast zacisnął w pięść i uniósł wysoko nad głowę. Horza uświadomił sobie, że to koniec. Nic już nie mógł zrobić. Leżał rozpłaszczony na metalowej podłodze, zupełnie bezradny, bez tchu w piersi. Przegrał. Co prawda napiął mięśnie karku, by usunąć głowę z linii ciosu, który miał spaść lada chwila i zmiażdżyć mu czaszkę, w głębi duszy zdawał sobie jednak sprawę, że jest bez szans. Miał wielką ochotę zamknąć oczy, ale wiedział, że nie powinien tego robić. Może dowódca ulituje się nade mną, przemykały mu przez głowę rozpaczliwe myśli. Przecież widział, jak walczyłem. Miałem pecha, i to wszystko. Może przerwie walkę.
Pięść Zallina znieruchomiała w górze, niczym gotowe do opuszczenia ostrze gilotyny.
Cios nie padł. Drugie ramię Zallina, to, na którym się opierał, niespodziewanie zgięło się w łokciu, a ręka umknęła gdzieś w bok. Chłopak stęknął ze zdziwieniem i osunął się na Horze, przetoczył się w lewo. Horza odruchowo poturlał się w przeciwnym kierunku i zatrzymał się niemal u stóp widzów. Głowa Zallina uderzyła w podłogę — nie na tyle mocno, żeby chłopak stracił przytomność, Horza jednak wykorzystał sytuację, skoczył przeciwnikowi na plecy, oplótł mu szyję ramionami, ścisnął mocno uda i odgiął chłopakowi głowę do tyłu. Zallin znieruchomiał. O tym, że jeszcze żyje, świadczył jedynie chrapliwy odgłos wydobywający się z jego na wpół rozchylonych ust. Co prawda dysponował wystarczającą przewagą siły fizycznej, żeby strząsnąć Horze z grzbietu albo przetoczyć się na plecy i zgnieść go swoim ciężarem; problem polegał tylko na tym, że gdyby spróbował wykonać najmniejszy ruch, Metamorf z dziecinną łatwością złamałby mu kark.
Zallin utkwił wzrok w twarzy stojącego niemal dokładnie naprzeciwko niego Kraiklyna. Zasapany i spocony Horza również wpatrywał się w ciemne, głęboko osadzone oczy dowódcy. Chłopak napiął mięśnie, szybko jednak je rozluźnił, ponieważ Metamorf zaraz wzmocnił nacisk.
Wszyscy zebrani — najemnicy, korsarze, piraci, szabrownicy, czy za kogo tam się uważali — patrzyli na niego, ale tylko Kraiklyn spoglądał mu prosto w oczy.
— To wcale nie musi być na śmierć i życie — wysapał Horza. Na chwilę opuścił wzrok na zmierzwione srebrzyste włosy tuż przed jego twarzą, po czym znowu skierował spojrzenie na Kraiklyna. — Zwyciężyłem. Możesz go wysadzić w najbliższym porcie. Albo mnie. Nie chcę go zabić.
Coś ciepłego i lepkiego sączyło mu się po nodze. Minęło sporo czasu, zanim uświadomił sobie, że to krew z rany w łydce Zallina. Kraiklyn przypatrywał mu się z dziwnie nieobecnym wyrazem twarzy. Nagle płynnym ruchem wyjął z kabury laserowy pistolet i wycelował w czoło Metamorfa. W ciszy panującej w hangarze Horza wyraźnie słyszał delikatne brzęczenie mikrogeneratora.
— W takim razie zginiesz — powiedział Kraiklyn obojętnym tonem. — Na moim statku nie ma miejsca dla kogoś, kto od czasu do czasu nie zabija dla przyjemności.
Horza spoglądał to na nieruchomą twarz dowódcy, to na lufę pistoletu. Zallin jęknął cicho.
Trzask rozległ się z siłą wystrzału. Horza, nie odwracając wzroku od twarzy Kraiklyna, cofnął ręce. Bezwładne ciało Zallina z głuchym łomotem osunęło się na pokład. Dowódca uśmiechnął się i schował pistolet do kabury. Mikrogenerator wyłączył się samoczynnie.
— Witamy na pokładzie „Wiru Czystego Powietrza”. — Kraiklyn dał krok nad trupem, podszedł do najbliższych drzwi, otworzył je i wyszedł z hangaru. Prawie cała załoga w milczeniu ruszyła za nim. — Dobra robota.
Horza, wciąż jeszcze na kolanach, odwrócił się gwałtownie. Kilka kroków od niego stała kobieta obdarzona miłym głosem. Yalson. Ponownie podała mu rękę, tym razem by pomóc mu wstać z podłogi. Skorzystał z wdzięcznością.
— Ale nieprzyjemna. — Otarł pot z czoła i spojrzał jej w oczy. — Nazywasz się Yalson, prawda?
Skinęła głową.
— A ty jesteś Horza.
— Witaj, Yalson.
— Witaj, Horza.
Uśmiechnęła się lekko. Horzy spodobał się jej uśmiech. Opuścił wzrok na zwłoki; z rany na łydce przestała sączyć się krew.
— Co zrobimy z tym biedakiem? — zapytał.
— Wyrzucimy go za burtę.
Odwróciła się w stronę trzech mocno włochatych, identycznych osobników płci męskiej. Byli solidnie zbudowani, ich strój zaś składał się wyłącznie z krótkich spodenek oraz ciężkich buciorów, jakby wszyscy w tym samym momencie przerwali ubieranie. Stali przy drzwiach i przyglądali mu się z zainteresowaniem. Horza miał wielką ochotę parsknąć śmiechem, opanował się jednak, uśmiechnął jak najserdeczniej i pomachał im ręką.
— Cześć.
Też mu pomachali, każdy w nieco odmiennym rytmie.
— To Bratsilakini — poinformowała go Yalson. — Pierwszy, Drugi i Trzeci. — Skinęła każdemu głową. — Jesteśmy chyba jedyną Wolną Grupą w galaktyce, do której należy zespół paranoicznych klonów. Horza zerknął na nią spod oka, żeby sprawdzić, czy mówi serio.
Włochate humanoidy zbliżyły się niemal równym krokiem.
— Nie wierz w ani jedno jej słowo — przemówił jeden z nich zaskakująco łagodnym głosem. — Nie lubi nas. Mamy nadzieję, że przynajmniej ty jesteś po naszej stronie.