— Witaj. — Podniosła z podłogi ręcznik i zaczęła wycierać pot, którego krople lśniły na złocistej sierści. — Już myślałam, że odwaliłeś kitę.
— Spałem tak długo?
Horza nie miał pojęcia, jaka rachuba czasu obowiązuje na pokładzie statku.
— Dwa dni standardowe. — Yalson energicznie wytarła głowę, po czym zarzuciła ręcznik na zarośnięte ramiona. — Za to wyglądasz dużo lepiej.
— I czuję się lepiej — stwierdził zgodnie z prawdą. Co prawda po obudzeniu nie miał okazji spojrzeć w lustro, ale wiedział, że jego ciało szybko wraca do zwykłego stanu, tracąc starczy wygląd.
— To manele Zallina? — zapytała Yalson, spoglądając na skromny węzełek.
— Tak.
— Pokażę ci, jak obsługiwać przechowalnie. Wywalimy to, gdy wyjdziemy z hiperprzestrzeni.
Otworzyła schowek pod podłogą, Horza zaś wrzucił do cylindrycznego pojemnika rzeczy Zallina i, korzystając ze wskazówek, zamknął go i zahermetyzował. Spodobał mu się zapach, który owionął go, kiedy Yalson podeszła bliżej; niemniej zachowywała się w taki sposób, że nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek mogli zostać kimś więcej niż przyjaciółmi. W porządku. Przyda mu się przyjaciel. Nawet tylko jeden.
Zaraz potem poszli do mesy. Horza był potwornie głodny; jego ciało potrzebowało mnóstwa energii, żeby odzyskać zwykłą formę i odbudować częściowo sflaczałe, a częściowo zasuszone mięśnie. Na szczęście, pomyślał, automatyczna kuchnia działa bez zarzutu, tak samo jak sztuczne pole grawitacyjne. Wolał nie wyobrażać sobie, co by było, gdyby oprócz ciasnoty musiał jeszcze znosić nędzne albo nadpsute jedzenie i wytrzymywać nagłe zmiany ciążenia.
— Zallin nie miał przyjaciół — powiedziała Yalson kręcąc głową, po czym wepchnęła sobie do ust kolejną porcję. Horza chciał wiedzieć, czy na statku jest ktoś, kto może zechcieć pomścić chłopaka.
— Biedaczysko — mruknął. Odłożył łyżkę i długo wpatrywał się bez słowa w ścianę. Ponownie usłyszał donośny suchy trzask, a pod palcami poczuł naprężone mięśnie karku srebrzystowłosego młodzieńca, bezskutecznie usiłujące ochronić szyjny odcinek kręgosłupa. Zgasił młode życie tak, jakby wyłączał światło. — Skąd pochodził? Yalson wzruszyła ramionami.
— Kto to może wiedzieć? — Dopiero teraz spostrzegła wyraz twarzy Horzy i dodała: — Zrozum, on zabiłby ciebie bez namysłu. Zginął, za to ty żyjesz. Zapomnij o nim. Wiem, że to niełatwe, ale… Poza tym był strasznym nudziarzem.
— Zastanawiałem się tylko, czy może powinienem kogoś zawiadomić, rodzinę, przyjaciół albo…
— Posłuchaj, Horza. Kiedy wchodzisz na pokład tego statku, zostawiasz za sobą całą przeszłość. Nie wypada pytać, kto skąd pochodzi ani co robił do tej pory. Być może, wszyscy mamy jakieś tajemnice albo po prostu nie chcemy mówić ani myśleć o tym, co zdarzyło się wcześniej. Tak czy inaczej, nie próbuj się tego dowiedzieć. Jedyne miejsce, gdzie jesteś sam na sam ze sobą, jest między twoimi uszami, więc staraj się to jak najlepiej wykorzystać. Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, może ktoś zechce ci się zwierzyć, przypuszczalnie po pijaku… Ale jestem prawie pewna, że wtedy ty nie będziesz już miał najmniejszej ochoty go wysłuchać. Na razie daj sobie z tym spokój. Horza otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Yalson nie dopuściła go do głosu.
— Powiem ci od razu wszystko, co wiem, żebyś później nie musiał pytać. — Odłożyła łyżkę, otarła usta palcem, a następnie odwróciła się na krześle, tak że siedziała twarzą do niego. Wyciągnęła przed siebie rękę. Rzadka miękka sierść nadawała jej ciemnej skórze złocisty poblask. Wyprostowała palec. — Po pierwsze: statek. Zbudowali go Hronowie, nikt dokładnie nie wie kiedy, ale na pewno kilkaset lat temu. Miał już co najmniej kilkunastu niezbyt troskliwych właścicieli. Chwilowo jest w miarę sprawny, jeśli nie liczyć dziobowego lasera, który szlag trafił przy próbie rozruchu. — Wyprostowała kolejny palec. — Po drugie: Kraiklyn. Odkąd go znam, statek należy do niego. Twierdzi, że tuż przed wybuchem wojny go wygrał. Wiem, że gra w zniszczenie, ale nie mam pojęcia, czy jest w tym dobry. Oficjalnie nazywamy się WGK, Wolną Grupą Kraiklyna, a on jest szefem. To dobry dowódca; jak przychodzi co do czego, nie waha się nadstawiać głowy razem z resztą. Zawsze jest na pierwszej linii, a to według mojej skali ocen daje mu najwyższe notowania. Ma szczególną cechę: nigdy nie śpi. Półkule jego mózgu działają prawie niezależnie od siebie. Przez jedną trzecią doby jedna śpi, wtedy Kraiklyn jest jakby trochę zmęczony albo częściowo nieobecny. Potem idzie spać druga, wtedy Kraiklyn działa jak komputer: czysta logika, błyskawiczne decyzje i obliczenia, ale trudno się z nim dogadać. Obie półkule włącza też mniej więcej na jedną trzecią doby albo wtedy, kiedy sytuacja tego wymaga, na przykład podczas walki, pościgu czy ucieczki. W sumie sprowadza się to do tego, że cholernie trudno zajść go od tyłu. Horza potrząsnął głową.
— Paranoiczne klony i dowódca z przerzutką w mózgu — westchnął. — Dobra, mów dalej.
— Po trzecie: nie jesteśmy najemnikami, tylko Wolną Grupą. Krótko mówiąc, jesteśmy piratami, ale skoro Kraiklynowi spodobała się akurat taka nazwa, to nie widzę problemu. Teoretycznie może się przyłączyć do nas każdy, kto normalnie je i oddycha, ale w praktyce selekcja jest znacznie ostrzejsza, choć na pewno nie tak ostra, jak on by sobie życzył. Podejmujemy się prac na zlecenie — głównie jako eskorta tych, którzy nie mają dużo gotówki albo zupełnie czystych sumień, a muszą zapuścić się na obszary ogarnięte wojną — ale przede wszystkim atakujemy i kradniemy wszystko, co może paść naszym łupem, naturalnie jeśli z góry wiadomo, że ujdzie nam to na sucho. Teraz szykujemy się właśnie do takiego skoku. Kraiklyn dowiedział się, że na tej planecie (odrobinę ponad trzeci poziom rozwoju) stoi w lesie Świątynia Światła. Uznał, że sprawa jest dziecinnie prosta: wpadniemy i wypadniemy, jak powiada. Jego zdaniem pełno tam kapłanów i skarbów; kapłanów wy tłuczemy, skarby zgarniemy i w nogi. Zaraz potem, zanim Kultura rozwali orbital Vavatch na kawałki, polecimy tam, żeby kupić nowy laser dziobowy. Przypuszczam, że ceny powinny być dość przystępne, a jeśli zaczekamy jeszcze trochę, może dostaniemy go za pół darmo.
— Co dzieje się na Vavatchu? — zapytał Horza. Wiadomość, że gigantycznej konstrukcji zagraża zagłada, była dla niego czymś nowym. Przypuszczał, iż władze orbitala zdołają znaleźć sposób, żeby uniknąć bezpośredniego zaangażowania w konflikt.
— Twoi przyjaciele z Idiru o niczym ci nie powiedzieli? — zdziwiła się Yalson, opuszczając rękę. Horza wzruszył ramionami. — Cóż, jak pewnie wiesz, Idirianie atakują całą dośrodkową flanką Zatoki, czyli Świetlistym Urwiskiem. Kultura wreszcie zaczęła stawiać im bardziej zdecydowany opór, a przynajmniej przygotowuje się do tego. Do tej pory wyglądało na to, że jak zwykle jakoś się dogadają i uznają Vavatch za terytorium neutralne. Idirianie mają na punkcie planet religijnego bzika, w związku z czym na pewno zostawiliby orbital w spokoju, pod warunkiem że Kultura nie próbowałaby wykorzystać go jako bazy. Teraz, kiedy zaczęli budować te pieprzone Specjalizowane Jednostki Kontaktowe, w ogóle nie potrzebują baz… W każdym razie te palanty z Vavatchu były pewne, że nic im nie grozi, a niektórzy chyba nawet liczyli na to, że coś im skapnie w związku z całym tym zamieszaniem. Tak by się pewnie stało, gdyby Idirianie znienacka nie ogłosili, że jednak zajmą Vavatch, choć tylko symbolicznie, nie wprowadzając tam sił ekspedycyjnych. Kultura oczywiście nawet nie chciała o tym słyszeć, a kiedy podczas negocjacji okazało się, że żadna strona nie zamierza ustąpić, bo nie pozwalają jej na to tak zwane szczytne zasady, Kultura powiedziała: „W porządku, skoro tak wam na tym zależy, ale my i tak rozpieprzymy go na kawałki, zanim zdążycie się tam zjawić”. Właśnie się do tego zabrali. Ewakuują cały orbital, a potem hukną z grubej rury i zostanie po nim tylko wspomnienie.