— Ewakuują orbital? — potworzył z niedowierzaniem Horza. Naprawdę nie miał pojęcia o tej sprawie. Idirianie ani słowem nie zająknęli się o losie orbitala. Nawet głupiec mógł się bez trudu zorientować, że walki wokół Zatoki będą trwały przez wiele dziesięcioleci oraz przypuszczalnie ogarną obszar głęboki i długi na setki lat świetlnych, mało było jednak takich, którzy na bieżąco mogli śledzić rozwój sytuacji. Działania wojenne istotnie nabierały rozmachu, ale pomysł ewakuacji całej ludności orbitala mógł się zrodzić tylko w głowie zdesperowanego szaleńca.
Mimo to Yalson skinęła głową.
— Tak mówią. Nie pytaj mnie, skąd wezmą tyle statków, ale twierdzą, że to zrobią.
— Oszaleli — mruknął Horza.
— Jasne. Udowodnili to już dawno temu, kiedy zaangażowali się w tę wojnę.
— To prawda. — Machnął ręką. — Mów dalej, proszę.
— Zapomniałam, co chciałam jeszcze powiedzieć. — Yalson z uśmiechem spojrzała na trzy wyprostowane palce, jakby oczekiwała, że stamtąd spłynie na nią oświecenie. — Wiesz, na razie chyba wystarczy. Radzę ci tylko, żebyś siedział cicho i nie właził nikomu w drogę, przynajmniej tak długo, dopóki nie dotrzemy na Marjoin. Szczerze mówiąc, potem też nie powinieneś się wychylać. — Oboje parsknęli śmiechem. Yalson skinęła głową i wzięła łyżkę do ręki. — Jeśli przeżyjesz i udowodnisz, że jest z ciebie pożytek w walce, ludzie zaczną traktować cię inaczej. Na razie jesteś nikim, niezależnie od tego, czym zajmowałeś się wcześniej i co zrobiłeś z Zallinem.
Horzy nie bardzo uśmiechała się myśl o atakowaniu czegokolwiek, nawet świątyni bronionej przez nie uzbrojonych kapłanów, w dziurawym skafandrze i z zawodną strzelbą w dłoni.
— Cóż, chyba nie mam wyboru — westchnął, nakładając sobie jeszcze jedną porcję. — Mam tylko nadzieję, że nie będziecie się znowu zakładać, w której minucie wyciągnę nogi.
Yalson zerknęła na niego z ukosa, uśmiechnęła się i w milczeniu zajęła się jedzeniem.
Wbrew temu, co twierdziła, Kraiklyn wykazał całkiem spore zainteresowanie przeszłością Horzy. Zaprosił go do swojej kabiny. Panował w niej nienaganny porządek, powietrze było świeże i pachnące. Na jednej ze ścian wisiały półki z prawdziwymi książkami, na podłodze leżał dywan wchłaniający kurz i odpadki. Pod sufitem obracał się powoli miniaturowy model „Wiru”, ścianę po prawej stronie zdobiła wielka laserowa strzelba. Zaopatrzona w spory generator, z precyzyjnym celownikiem i osłoną na końcu lufy, wyglądała bardzo groźnie. Błyszczała w łagodnym świetle, jakby dopiero co została wypolerowana.
— Siadaj.
Kraiklyn wskazał gościowi nieduży fotel, sam zaś dotknął przycisku nad koją, zaczekał, aż wąskie łóżko zamieni się w coś w rodzaju kanapy, i opadł na nią ciężko. Z półki nad głową wziął dwie aromatki. Podał jedną Horzy, który natychmiast zerwał plombę. Dowódca „Wiru Czystego Powietrza” wciągnął w płuca opary unoszące się nad płaskodennym naczyńkiem, po czym podniósł aromatkę do ust i wypił nieco mętnej cieczy. Horza uczynił to samo. Znał ten smak i zapach, ale nie mógł sobie przypomnieć nazwy substancji. Można było ją wąchać, i wtedy w krótkim czasie następował całkowity odlot, albo pić, co wprawiało człowieka w doskonały nastrój. W temperaturze ludzkiego ciała (i ciał większości humanoidów) aktywne składniki rozkładały się w ciągu kilku minut.
— Dzięki.
— Wyglądasz dużo lepiej niż wtedy, kiedy wzięliśmy cię na pokład — stwierdził Kraiklyn, mierząc go uważnym spojrzeniem. Po czterech dniach odpoczynku i obżarstwa Metamorf prawie całkowicie odzyskał swoją zwykłą postać. Tors, barki i kończyny okryły się mięśniami, brzuch znowu stał się płaski, skóra przybrała złocistobrązowy odcień, rysy twarzy się wyostrzyły, jednocześnie odrobinę wysubtelniały. Po obcięciu płowych włosów gerontokraty szybko rosły nowe, znacznie ciemniejsze. Rosły również zęby jadowe, ale pełną sprawność miały uzyskać dopiero za mniej więcej dwadzieścia dni.
— I czuję się lepiej.
— Hm… Trochę szkoda, że tak wyszło z Zallinem, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałem innego wyjścia?
— Jasne. Cieszę się, że dałeś mi szansę. Kto inny na twoim miejscu od razu kazałby mnie wyrzucić za burtę.
— Szczerze mówiąc, miałem taki zamiar — powiedział Kraiklyn, bawiąc się aromatką — ale coś mi szepnęło, że warto ci się przyjrzeć. Co prawda nie uwierzyłem w historię o Idirianach i środku postarzającym, ale pomyślałem sobie, że może z tego być ciekawa walka. Miałeś sporo szczęścia. — Uśmiechnął się do Horzy, a ten odwzajemnił się tym samym. — Zresztą Zallin był czymś w rodzaju balastu. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? — Spojrzał Horzy w oczy. — Wciąż się zastanawiał, którym końcem broni się strzela. I tak zamierzałem pozbyć się go podczas najbliższego postoju.
Zbliżył naczyńko do nosa.
— Dzięki — powtórzył Horza.
Pierwsze wrażenie, jakie odniósł — że Kraiklyn to gnojek — w pełni się potwierdzało. Jeśli dowódca „Wiru Czystego Powietrza” rzeczywiście zamierzał w niedługim czasie pozbyć się Zallina, to po co była ta walka na śmierć i życie? Przecież Horza — albo Zallin — mógł jakoś przebiedować w hangarze albo w promie. Obecność jeszcze jednego człowieka z pewnością oznaczałaby dla załogi dodatkową niewygodę, ale nie trwałoby to długo. Kraiklyn po prostu chciał się zabawić, i tyle.
— Jestem ci ogromnie wdzięczny — dodał Horza, podniósł aromatkę jak w toaście, po czym zaciągnął się pachnącymi oparami, cały czas obserwując twarz dowódcy.
— Opowiedz mi, jak się pracuje dla tych trójnogich klientów — zażyczył sobie Kraiklyn. Rozparł się wygodnie na kanapie, przerzucił ramię przez oparcie, uśmiechnął się lekko i uniósł brwi. — No? Tu cię boli, pomyślał Horza.
— Nie miałem wiele czasu, żeby się o tym przekonać. Jeszcze pięćdziesiąt dni temu byłem kapitanem piechoty morskiej na Sladden. Słyszałeś o tej planecie?
Kraiklyn pokręcił głową. Horza od dwóch dni starannie przygotowywał się do takiej rozmowy. Gdyby dowódca „Wiru” zechciał sprawdzić wiarygodność jego historyjki, dowiedziałby się, że planeta o tej nazwie naprawdę istnieje, że większość jej mieszkańców stanowią humanoidy oraz że niedawno dostała się pod władanie Idirian. — Idirianie zamierzali nas zlikwidować, bo walczyliśmy po oficjalnej kapitulacji, ale niespodziewanie zaproponowali mi układ: ocalę życie, jeśli zgodzę się współpracować. Podobno wyglądałem jak pewien starszy gość, na którym im zależało. Zamierzali go sprzątnąć i wstawić mnie w jego miejsce. Zapytali, czy się zgadzam. A co mi tam, pomyślałem. Nie miałem wiele do stracenia. I tak parę dni później znalazłem się na Sorpenie, naszprycowany jakimiś postarzającymi paskudztwami, w roli jednego z ministrów. Dawałem sobie całkiem nieźle radę aż do chwili, kiedy zjawiła się agentka Kultury, zdemaskowała mnie i wydała na pewną śmierć. Na szczęście w ostatniej chwili przyleciał idiriański krążownik. Uratowali mnie, schwytali agentkę i ruszyli w drogę powrotną do głównej floty, ale przechwyciła ich Wszechstronna Jednostka Kontaktowa, więc wsadzili mnie w skafander i wypchnęli w próżnię, żebym tam zaczekał na flotę. Miał nadzieję, że jego opowieść nie zabrzmiała jak wyuczona na pamięć bajeczka. Kraiklyn ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w otwór aromatki.