Gow i kee-Alsoforus trzymały się razem do tego stopnia, że, wedle dość powszechnej opinii, w zaciszu swojej kabiny z pewnością „wyczyniały rozmaite cuda”. W związku z tym mniej tolerancyjni przedstawiciele płci przeciwnej — czyli prawie wszyscy członkowie Wolnej Grupy — przy lada okazji dawali wyraz swemu oburzeniu. Obie kobiety były stosunkowo młode i niezbyt dobrze władały maraińskim. Początkowo Horza przypuszczał, iż właśnie dlatego izolują się od reszty załogi, szybko jednak przekonał się, że po prostu są bardzo nieśmiałe. Nie wyróżniały się ani wzrostem, ani tuszą, miały twarze o ostrych rysach, szarą cerę i nieprawdopodobnie czarne oczy. Chyba to dobrze, że tak rzadko podnosiły na kogoś wzrok, bo spojrzenie tych oczu na długo zapadało w pamięć.
Mipp był otyłym posępnym typem o smoliście czarnej skórze. W razie potrzeby — to znaczy wtedy, kiedy Kraiklyn opuszczał statek, a Wolna Grupa potrzebowała wsparcia ogniowego na powierzchni planety — zasiadał za sterami „Wiru Czystego Powietrza”. Potrafił też pilotować prom orbitalny. Podobno z niesłychaną sprawnością posługiwał się działkiem plazmowym i niemal wszystkimi rodzajami broni palnej, ale lubił poszaleć i często upijał się nie zidentyfikowanymi płynami, do których produkcji zmuszał automatyczną kuchnię. Horza parę razy widział go rzygającego w toalecie. Mipp dzielił kajutę z innym pijakiem, o imieniu Neisin, który jednak był znacznie bardziej towarzyski i chętnie śpiewał. Neisin uporczywie starał się zapomnieć o jakimś strasznym wydarzeniu; chociaż pił więcej i częściej niż Mipp, niekiedy trzeźwiał w okamgnieniu, przez chwilę siedział bez słowa, a potem wybuchał rozpaczliwym głośnym szlochem. Horza zastanawiał się, gdzie ten nieduży żylasty osobnik mieści w sobie tyle płynów oraz czy to możliwe, żeby te strumienie łez wypływały z wnętrza niedużej, gładko ogolonej głowy. W końcu doszedł do wniosku, że musi istnieć jakieś bezpośrednie połączenie między gardłem ochlapusa i jego kanałami łzowymi.
Tzbalik Odraye był pokładowym magikiem od komputerów. Ponieważ, przynajmniej teoretycznie, mógł do spółki z Mippem pokonać zabezpieczenia wprowadzone przez Kraiklyna do pamięci nierozumnego komputera i opanować statek, podczas nieobecności dowódcy któryś z nich dwóch również musiał opuszczać „Wir Czystego Powietrza”. W rzeczywistości Odraye wcale nie radził sobie aż tak dobrze z komputerami, o czym Horza przekonał się, zadawszy kilka pozornie błahych pytań. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż wysoki, lekko przygarbiony mężczyzna o pociągłej żółtawej twarzy dysponuje umiejętnościami w pełni wystarczającymi, żeby zmusić do maksymalnego wysiłku pokładowy komputer, zaprojektowany — zresztą podobnie jak cały statek — raczej z myślą o niezawodności niż filozoficznej finezji. Tzbalik Odraye mieszkał z Ravą Gamdol, który wyglądał jak krajan Yalson — miał taki sam kolor skóry i był porośnięty niemal identycznym futrem — ale stanowczo temu zaprzeczał. Rava był samotnikiem; odgrodził swoją część kabiny, zainstalował osobne oświetlenie i nawiew powietrza. Niekiedy zamykał się tam na całe dnie z pojemnikiem wody — kiedy wreszcie opuszczał celę, pojemnik był pełen moczu. Tzbalik Odraye starał się ignorować dziwacznego współmieszkańca i odrzucał oskarżenia o wdmuchiwanie dymu z cifetressi (wonnego ziela, które namiętnie palił) w otwory wentylacyjne samotni Ravy. Ostatnią kabinę zajmowali Lenipobra i Lamm. Lenipobra trochę się jąkał, miał strzechę płomieniście rudych włosów i był najmłodszym członkiem Wolnej Grupy. Miał również tatuaż na języku, którym się bardzo chlubił, prezentując go przy każdej sposobności. Tatuaż przedstawiał nagą kobietę i pod każdym względem pozostawiał wiele do życzenia. Lenipobra stanowił najbliższy odpowiednik lekarza pokładowego, w związku z czym widywano go najczęściej z miniaturowym czytnikiem załadowanym kryształami zawierającymi najnowsze dostępne wydanie podręczników udzielania pierwszej pomocy. Z dumą zademonstrował czytnik Horzy, ze szczególną lubością pokazując fragmenty dotyczące prowizorycznego opatrywania głębokich oparzelin laserowych. Traktował to jak świetną zabawę. Horza zanotował sobie w pamięci, żeby pod żadnym pozorem nie dać się trafić podczas szturmu na Świątynię Światła. Lenipobra miał wyjątkowo długie chude ramiona i dość często poruszał się na czworakach — nie wiadomo, ze względu na genetyczne uwarunkowanie czy w celu zwrócenia na siebie uwagi.
Lamm nie należał do olbrzymów, ale był mocno umięśniony. Miał podwójne brwi i niewielkie wszczepione różki, sterczące z przerzedzonych ciemnych włosów nad twarzą, której wyraz, wedle jego intencji, miał wywoływać dreszcz przerażenia. Prawie się nie odzywał, jeśli zaś zabierał głos, to zazwyczaj po to, by opowiedzieć o bitwach, w których uczestniczył, ludziach, których zabił, broni, którą się posługiwał, i temu podobnych. W swoim mniemaniu zajmował drugie miejsce w hierarchii służbowej na statku, chociaż Kraiklyn starał się nie wyróżniać żadnego spośród swoich ludzi. Od czasu do czasu Lamm przypominał kompanom, że nie życzy sobie żadnych problemów. Nie rozstawał się z bronią, w swoim skafandrze zaś zainstalował miniaturowy ładunek jądrowy; twierdził, że prędzej zdetonuje go, niż da się wziąć żywcem. Co prawda nie mówił tego wprost, ale chyba bardzo zależało mu na tym, by wszyscy uwierzyli, że może to uczynić również ot, tak sobie, bez wyraźnego powodu.
— Czego się tak na mnie gapisz, do kurwy nędzy? — zatrzeszczał w słuchawkach głos Lamma.
Horza, przycupnięty na ławeczce we wnętrzu wściekle trzęsącego się promu, dopiero teraz uświadomił sobie, że od dłuższego czasu wpatruje się w siedzącego naprzeciwko człowieka.
— Zamyśliłem się — odparł, dotknąwszy umieszczonego pod hełmem włącznika mikrofonu.
— Nie chcę, żebyś się na mnie gapił.
— Gdzieś przecież muszę patrzeć — powiedział Horza żartobliwym tonem do matowoczamego skafandra z opalizującym wizjerem. Czarny skafander wykonał szybki ruch ręką, w której nie trzymał laserowej strzelby.
— Byle nie na mnie, dobra?
Horza opuścił rękę i potrząsnął głową, ale hełm był o tyle za duży, że nawet nie drgnął. Metamorf westchnął ciężko, po czym zapatrzył się w skrzynkę z bezpiecznikami nad głową Lamma. Szykowali się do ataku na Świątynię Światła. Kraiklyn siedział za sterami promu, który mknął coraz niżej nad spowitymi całunem nocy lasami Marjoin, ścigając linię terminatora. Plan był następujący: „Wir Czystego Powietrza” nadleci od strony słońca, błyskając laserami i czyniąc maksymalnie dużo hałasu za pomocą ładunków wybuchowych, następnie zaś włączy efektory, które unieszkodliwią wszelkie instalacje elektroniczne, jakimi może dysponować świątynia. W tym samym czasie prom albo skieruje się prosto do świątyni, albo, jeśli kapłani mimo wszystko spróbują stawiać opór, wyląduje w lesie gdzieś w pobliżu i wysadzi tam desant. Piraci ruszą do szturmu, wykorzystując indywidualne uprzęże antygrawitacyjne, lub, jak w przypadku Horzy, pobiegną, popełzną albo poczołgają się w kierunku zespołu niskich budynków i przysadzistych wież tworzących Świątynię Światła. Horza nie mógł uwierzyć, że wyruszają bez żadnego rekonesansu, kiedy jednak podczas odprawy w hangarze zagadnął o to Kraiklyna, ten stwierdził stanowczo, iż nie zamierza zbyt wcześnie zdradzić swojej obecności. Poza tym mają przecież szczegółowe mapy i doskonały plan. Dopóki wszyscy będą go dokładnie realizować, nikomu włos z głowy nie spadnie. Mnisi to nie idioci, a ponieważ na planetę zawitali już funkcjonariusze Służby Kontaktu, z pewnością wiedzieli o wojnie, więc na pewno mają się na baczności. Lepiej nie kusić licha, tylko od razu przystąpić do szturmu. Wiadomości sprzed kilku lat nadal powinny być w pełni aktualne — bądź co bądź, świątynie przebudowuje się raczej rzadko.