Выбрать главу

Horzy i jeszcze kilku osobom ta teoria nie przypadła do gustu, nic jednak nie mogli na to poradzić. Siedzieli więc teraz w ciasnym wnętrzu promu, czując się trochę jak składniki koktajlu energicznie wstrząsane w metalowym shakerze, który ktoś nieopatrznie cisnął z naddźwiękową prędkością w potencjalnie bardzo groźną atmosferę. Horza ponownie westchnął z głębi piersi i opuścił wzrok na swoją broń.

Podobnie jak jego skafander, strzelba była stara i nie całkiem sprawna; podczas prób na statku dwukrotnie odmówiła mu posłuszeństwa. Wprawdzie magnetyczny przyspieszacz działał nawet nie najgorzej, to jednak celność strzałów pozostawiała wiele do życzenia. Amunicję stanowiły pociski kalibru siedem milimetrów, długie co najmniej na dwa centymetry; magazynek mieścił zaledwie czterdzieści osiem sztuk, szybkostrzelność natomiast wynosiła żałosne osiem sztuk na sekundę. Nie do wiary, ale pociski nie eksplodowały; były to po prostu obłe, dość ciężkie kawałki metalu. Na domiar złego nie działał celownik. Po włączeniu miniaturowy ekran wypełniała różowa mgła, i to wszystko. Horza westchnąłby po raz trzeci, ale zabrakło mu energii.

— Jesteśmy jakieś trzysta metrów nad drzewami — poinformował ich Kraiklyn z kabiny pilota. — Prędkość około półtora Macha. „Wir” zszedł już z orbity. Będziemy na miejscu za dwie minuty. Widzę już świt. Powodzenia.

Stłoczona w ciasnym przedziale pasażerskim załoga wymieniła spojrzenia. Horza zerknął na Yalson, która siedziała po drugiej stronie jakieś trzy metry od niego, ale zobaczył tylko lustrzaną powierzchnię wizjera. Nie miał pojęcia, czy kobieta też na niego patrzy. Bardzo chciał coś do niej powiedzieć, lecz nie zrobił tego, bo pomyślał, że może właśnie koncentruje się przed walką. Siedząca obok niej Dorolow uczyniła przed twarzą znak ognia.

Horza zacisnął ręce na starej strzelbie i dmuchnął na wizjer, w nadziei że w ten sposób pozbędzie się mgiełki, która zdążyła się już osadzić na wewnętrznej powierzchni. Niestety, tylko pogorszył sprawę. A może po prostu podnieść wizjer? Przecież są tuż nad powierzchnią planety, a nie w kosmicznej próżni.

Prom zadygotał i raptownie zahamował. Wszyscy zostali na swoich miejscach, ponieważ byli przypięci pasami, ale kilka nie umocowanych przedmiotów poleciało do przodu, rąbnęło w ściankę oddzielającą przedział pasażerski od kabiny pilota i z łoskotem runęło na podłogę. Załoga chwyciła za broń, a Horza zamknął oczy. Wcale by go nie zdziwiło, gdyby któryś z tych entuzjastów pochopnie nacisnął spust. Jednak na szczęście obyło się bez wypadku.

— Co to było, do cholery? — zapytał Aviger, po czym roześmiał się nerwowo.

Prom wykonywał gwałtowne manewry, Horzą i pozostałymi rzucało we wszystkie strony mimo zapiętych pasów. W jego hełmie aż huczało od przekleństw, jęków i postękiwań. Nagle prom zanurkował, a kiedy Horza z trudem zdołał przełknąć żołądek, który postanowił wcisnąć mu się do gardła, maszyna leciała już poziomo, zupełnie spokojnie.

— Nieprzyjacielski ogień — poinformował ich Kraiklyn. Przez chwilę panowało skonsternowane milczenie, potem zaś zrobiło się bardzo głośno.

— Co takiego?

— Ogień?

— Ktoś do nas strzelał?

— Wiedziałem, że tak będzie.

— O kurwa!

— A niech to!

— Jak tylko usłyszałem to cholerne „wpadniemy i wypadniemy”, pomyślałem sobie, że… — zaczął Jandraligeli znużonym, gderliwym tonem, ale nie dokończył, ponieważ przerwał mu Lamm:

— Nieprzyjacielski ogień. Tylko tego było nam trzeba. Ładne rzeczy.

— Więc jednak są uzbrojeni — zauważył Lenipobra.

— A kto nie jest w dzisiejszych czasach? — mruknęła Yalson.

— Chicel Horhavo, nasza dobra pani, ocal nas od zguby… — mamrotała Dorolow, jeszcze szybciej kreśląc znak ognia na wizjerze hełmu.

— Stul pysk, dobra? — poprosił ją uprzejmie Lamm.

— Miejmy nadzieję, że Mipp ściągnie na siebie ogień i że nie rozwalą go od razu na kawałki — powiedziała Yalson.

— Chyba powinniśmy się wycofać — wymamrotał Rava Gamdol. — Powinniśmy się wycofać — powtórzył głośniej. — Zgadzacie się? Kto uważa, że…

— Nie!… Tak!… Nie!… — rozległy się niemal jednocześnie trzy okrzyki. Wszystkie spojrzenia skierowały się na Bratsilakinów. Obaj zewnętrzni odwrócili się do środkowego, ten zaś szybko popatrzył w lewo i prawo. — Cholera! — zaklął na wspólnej częstotliwości. — Oczywiście, że nie!

— W takim razie powinniśmy chyba… — odezwał się ponownie Rava Gamdol, ale nikt się nie dowiedział, co miał do powiedzenia, ponieważ w słuchawkach rozległ się donośny okrzyk Kraiklyna:

— Jesteśmy! Przygotować się!

Prom zaczął błyskawicznie wytracać prędkość, kołysząc się na boki, podskakując i trzęsąc się tak gwałtownie, że Horza był niemal pewien, iż lada chwila nastąpi katastrofa. W końcu jednak pojazd znieruchomiał, tylne drzwi otworzyły się z hukiem, Horza zaś, wraz z całą załogą, odpiął pasy i wybiegł z maszyny.

Znajdowali się na leśnej polanie. Ze starych potężnych drzew, o których wierzchołki zahaczył prom podczas podchodzenia do lądowania, wciąż jeszcze spadały gałęzie i liście. Horza zdążył zauważyć kilka bajecznie kolorowych ptaków śmigających między konarami, kątem oka dostrzegł błękitnoróżowe niebo, a chwilę potem co sił w nogach pędził ku skrajowi dżungli. Mijając dziób promu, poczuł swąd spalenizny; ta część kadłuba była jeszcze rozgrzana niemal do czerwoności, roślinność w promieniu kilku metrów zamieniła się w dymiący popiół, wilgotna ziemia błyskawicznie wyschła i popękała. Niektórzy członkowie Wolnej Grupy włączyli uprzęże AG, ale wcale nie poruszali się dzięki temu dużo szybciej, ponieważ przeszkadzały im wiszące między drzewami liany i pnącza.

Na razie nie zobaczyli ani śladu świątyni, ale Kraiklyn zaręczał, że tuż, tuż. Horza rozglądał się pilnie dokoła, przełażąc przez powalone omszałe pnie i brnąc po kolana w butwiejących liściach.

— Kurwa, tu się nie da iść! — warknął Lamm.

Chwilę potem czarny skafander poszybował niemal pionowo w górę i zniknął w koronach drzew.

— Pieprzony drań — wysapał ktoś bez tchu.

— Aha — zgodził się Lenipobra.

— Lamm! — ryknął Kraiklyn. — Nie pokazuj im się! Wracaj do szyku. Rozproszyć się, ale nie wyłazić na odkryty teren! Sekundę później dopadła ich fala uderzeniowa, tak silna, że Horza poczuł ją nawet przez skafander. Natychmiast runął na ziemię i znieruchomiał. Chwilę potem zewnętrzny mikrofon przekazał do słuchawek ogłuszający huk.

— To był „Wir”! — zawołał ktoś.

— Jesteś pewien?

— Widziałem go nad drzewami. Mówię wam, że to „Wir”!