Zaraz potem, w stanie histerycznego rozbawienia, które często ogarnia ludzi skazanych na bezczynne statystowanie w skrajnie niebezpiecznych sytuacjach, począł rozmyślać, czy przyspieszyłby śmierć, dolewając łzy do pomyj. Teoretycznie tak, praktycznie jednak również nie miałoby to żadnego znaczenia.
Później po głowie zaczęło mu się kołatać to idiotyczne zdanie.
„Jinmoci z Bozlena Dwa likwidują dziedzicznych…” Ciecz — słyszał ją i wyczuwał stanowczo wyraźniej, niżby sobie tego życzył, a z pewnością również widziałby ją, gdyby otworzył swoje niezwykłe oczy — zafalowała lekko i na chwilę zatkała mu nozdrza. Smród był tak potworny, że żołądek podszedł mu do gardła, ale również tym razem jakoś się opanował, potrząsnął głową i odchylił ją jeszcze bardziej do tyłu, zyskując bezcenne dwa lub trzy milimetry. Znowu mógł oddychać.
Ale jak długo? Na próbę poruszył spętanymi rękami; nic z tego. Potrzebował jeszcze co najmniej godziny, tymczasem w najlepszym razie zostało mu kilka minut.
Zresztą i tak nie był w stanie utrzymać się w transie. Niemal całkowicie odzyskał świadomość, zupełnie jakby jego mózg pragnął w pełni zaznać smaku śmierci. Próbował myśleć o czymś pięknym i wzniosłym, usiłował przywołać obrazy z dzieciństwa, przypomnieć sobie twarz ukochanej sprzed lat, odkryć znaczenie niezrozumiałego do tej pory proroctwa albo przepowiedni… Nic z tego. W głowie miał pustkę, w pustce brzęczące bezsensownie zdanie, dokoła zaś ścieki, w których czekała śmierć.
Przeklęte staruchy, pomyślał. Jednym z nielicznych przejawów ich oryginalności oraz poczucia humoru było tworzenie nowych rodzajów śmierci. Z pewnością znakomicie się bawili, wlokąc sflaczałe cielska do toalety obok sali bankietowej, żeby całkiem dosłownie nasrać nieprzyjaciołom na głowy i w ten sposób się ich pozbyć. Ciśnienie powietrza ciągle rosło. Z daleka dobiegło stłumione bulgotanie, oznaczające, że zbliża się kolejna fala ścieków. Przeklęci dranie. Mam nadzieję, że przynajmniej ty dotrzymasz słowa, Balvedo. „Jinmoci z Bozlena Dwa likwidują dziedzicznych…” Z rur chlusnęła następna porcja śmierdzącej gęstej cieczy. Fala zakryła mu nos, a kiedy go minęła, zdołał zaczerpnąć spory haust powietrza. Chwilę później poziom półpłynnej substancji podniósł się o kilka milimetrów; ścieki zakryły mu nozdrza, podpełzły do połowy nosa i już tam zostały.
Wstrzymał oddech.
Początkowo trochę go bolało. Ręce, spętane skórzanymi pasami, miał uniesione wysoko nad głowę i zaczepione na stalowym haku sterczącym ze ściany. Stopy, również związane, wprowadzono do wnętrza żelaznej rury, przez co nie mógł ani ulżyć ramionom, ani odsunąć się od ściany. Rura kończyła się tuż nad kolanami, nieco wyżej natomiast zaczynała się brudna postrzępiona szmata osłaniająca jego wiekową, niechlujną nagość.
Odgrodził się od bólu promieniującego z przegubów i ramion, jeszcze zanim czterej strażnicy, w tym dwaj na drabinie, uporali się z zawieszeniem go na haku. Jednak nawet wtedy mózg sygnalizował uparcie, że co prawda nie boli, ale powinno boleć. Przestał na to zwracać uwagę dopiero wówczas, kiedy poziom ścieków w celi zaczął z wolna, ale stale rosnąć.
Jak tylko został sam w cuchnącym pomieszczeniu, wprowadził się w trans przemiany, mimo iż zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie ma to najmniejszego sensu. Nie dane mu jednak było zaznać spokoju, ponieważ zaledwie kilka minut później drzwi otworzyły się ponownie, spuszczono metalowe schodki, a do wnętrza celi wdarło się światło z korytarza. Wstrzymał przemianę i odwrócił głowę, boleśnie naciągając mięśnie karku, by przekonać się, kim jest nieoczekiwany gość.
Po schodach, z rozżarzoną błękitnym blaskiem, krótką pałką w dłoni, schodził siwy, zgarbiony Amahain-Frolk, minister obrony Gerontokracji Sorpenu. Starzec uśmiechnął się z aprobatą, po czym odwrócił się w stronę korytarza i oszczędnym ruchem ręki zaprosił do wnętrza czekającą na zewnątrz osobę. Zgodnie z przypuszczeniami więźnia, okazała się nią agentka Kultury, Balveda. Lekkim krokiem weszła na ażurowe schodki, rozejrzała się dokoła, a następnie utkwiła w nim nieruchome spojrzenie. Uśmiechnął się w odpowiedzi, nawet spróbował skinąć głową, chociaż przeszkadzały mu w tym wyciągnięte w górę ramiona.
— Balveda! Byłem pewien, że cię jeszcze zobaczę. Przyszłaś odwiedzić gospodarza?
Oficjalnie to on wydawał przyjęcie. Jeszcze jeden perfidny żarcik Gerontokracji. Miał nadzieję, że w jego głosie nie słychać strachu. Perosteck Balveda, agentka Kultury, wysoka, uderzająco piękna nawet w zimnobłękitnym blasku, powoli pokręciła kształtną głową. Krótkie czarne włosy otaczały jej czaszkę postrzępionym cieniem.
— Wcale nie chciałam cię widzieć ani tym bardziej żegnać.
— Przez ciebie się tu znalazłem — przypomniał jej spokojnym tonem.
— Zgadza się. I już tu zostaniesz — przemówił Amahain-Folk. Zszedł po kilku stopniach i zatrzymał się na skraju ażurowej metalowej platformy, zawieszonej kilkanaście centymetrów nad wilgotną posadzką. — Zamierzałem najpierw poddać cię torturom, ale obecna tu panna Balveda… — minister na chwilę zawiesił głos i przelotnie zerknął na kobietę — ujęła się za tobą, Bóg wie z jakiego powodu. W niczym jednak nie zmienia to faktu, zabójco, że jesteś teraz tam, gdzie twoje miejsce.
Potrząsnął świecącą pałką, przeszywając nienawistnym spojrzeniem prawie nagiego mężczyznę przykutego do ściany. Balveda opuściła wzrok na swoje stopy, ledwo widoczne pod długą szarą szatą o skromnym kroju. Okrągły wisiorek zawieszony na jej szyi zalśnił w świetle sączącym się z korytarza. Amahain-Frolk cofnął się o krok i stanął przy niej, ale ani na chwilę nie odwrócił oczu od więźnia.
— Prawie mógłbym przysiąc, że zamiast niego widzę Egratina! — powiedział przyciszonym drżącym głosem. — Złudzenie pryska dopiero wtedy, kiedy się odezwie. Mój Boże, ci Metamorfowie to naprawdę groźne stworzenia!
Spojrzał na Balvedę, jakby oczekiwał potwierdzenia słuszności swoich słów, ale spotkał go zawód.
— To również bardzo dumna, starożytna rasa — zauważyła, przesuwając dłonią po włosach. — Zostało ich już niewielu. Ministrze, czy mogę powtórzyć swoją prośbę? Darujcie mu życie. Mógłby…
Gerontokrata gwałtownie machnął wychudzoną szponiastą ręką i skrzywił się z odrazą.
— Nie ma mowy! Byłoby dobrze, panno Balvedo, gdyby wreszcie przestała się pani wstawiać za tym… za tym mordercą, zabójcą, za tym podstępnym szpiegiem! Czy naprawdę uważa pani, że możemy przejść do porządku dziennego nad zuchwałym zabójstwem i podszywaniem się za jednego z naszych ministrów? Ciarki mnie przechodzą na samą myśl i szkodach, jakie mógłby wyrządzić ten potwór! Dwaj strażnicy, których zadrasnął podczas aresztowania, już nie żyją, trzeci oślepł po tym, jak to… to monstrum napluło mu do oczu… — Starzec uśmiechnął się złośliwie. — Na szczęście udało nam się wyrwać mu zęby jadowe i unieruchomić ręce, żeby nie mógł się zranić. — Ponownie przeniósł spojrzenie na Balvedę. — Powiada pani, że jest ich niewielu? I bardzo dobrze. Wkrótce będzie o jednego mniej. — Zmrużył oczy. — Jesteśmy wdzięczni pani i jej ludziom za pomoc przy zdemaskowaniu przestępcy, ale to jeszcze nie oznacza, że może nam pani dyktować, co mamy robić. W naszej Gerontokracji są i tacy, którzy opowiadają się stanowczo przeciwko uleganiu jakimkolwiek zewnętrznym wpływom, a w miarę jak wojna zbliża się do naszych granic, ich głos przybiera na sile. Choćby z tego powodu nie powinna pani antagonizować tych, którzy są waszymi sprzymierzeńcami.