Horza dźwignął się na nogi i ponownie ruszył biegiem przed siebie.
— Pierdolony drań mało nie urwał mi głowy… — wymamrotał Lamm.
Z przodu, za rzednącą zasłoną z liści, pni i gałęzi, pojawiło się światło i niemal jednocześnie do uszu Horzy dotarły odgłosy walki: suchy grzechot broni palnej, zakończone basowym cmoknięciem posykiwanie laserów, dudnienie działek plazmowych. Ukrył się za niską skarpą i ostrożnie wychylił głowę. Tak, to z pewnością była Świątynia Światła: kontury niskich, piętrzących się tarasowato zabudowań o ścianach porośniętych pnączami oraz kilku przysadzistych wież i baszt rysowały się wyraźnie na tle porannego nieba.
— Jesteśmy! — oznajmił triumfalnie Kraiklyn.
Horza rozejrzał się w prawo i lewo; za tą samą skarpą, w podobnej pozycji jak on, ukryła się większość desantu.
— Wubslin! Aviger! Dajcie ogień osłonowy z działek plazmowych. — Kraiklyn wydawał polecenia rzeczowym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. — Neisin, pilnuj skrzydeł i zaplecza. Reszta za mną! Poderwali się prawie jednocześnie, wspięli na skarpę, zbiegli po niej, nabierając prędkości, a następnie popędzili po grząskim wilgotnym gruncie, przeskakując nad kępami soczyście zielonego mchu oraz mniejszymi krzakami. Po kilkunastu krokach wpadli w plątaninę krzewów sięgających do połowy piersi; biegło się tam znacznie trudniej, ale za to w razie potrzeby wystarczyło się schylić, by zniknąć nieprzyjacielowi z oczu. Zwolnili tempo. Horza maszerował najprędzej, jak mógł, kuląc się odruchowo za każdym razem, kiedy nad jego głową przemykały plazmowe ładunki. Fontanny ziemi wytryskujące kilkadziesiąt metrów od nich po lewej i prawej stronie oraz głośne eksplozje świadczyły o tym, że Neisin — od dwóch dni trzeźwy jak świnia — czynił właściwy użytek ze swego mikrohowitzera.
— Górny taras, lewe skrzydło, słaby ogień z broni ręcznej — poinformował Jandraligeli spokojnym głosem. Zgodnie z planem, powinien ukryć się na wierzchołku któregoś z drzew i obserwować pole walki. — Załatwię drania.
— Cholera! — wykrzyknął ktoś, chyba któraś z kobiet. Horza wyraźnie słyszał odgłosy strzałów, ale choć wytężał wzrok, nigdzie nie mógł dostrzec błysków.
— Ha! — parsknął triumfalnie Jandraligeli. — Dostał! Po lewej stronie świątyni w powietrze wzbił się kłąb dymu. Pokonali już co najmniej połowę odległości. Horza skoncentrował uwagę na budowli, ale kątem oka widział swoich towarzyszy, brnących w coraz głębszym ciemnozielonym mchu z bronią gotową do strzału. W razie potrzeby mech mógł się okazać wyśmienitą kryjówką, naturalnie pod warunkiem że nie był jakimś nie znanym nauce mięsożernym gatunkiem, pożerającym wszystkich, którzy nieopatrznie zagłębili się w jego wilgotny kożuch.
Horza zbeształ się w duchu za tak kretyńskie myśli, chwilę potem zaś zupełnie o nich zapomniał, ponieważ gdzieś bardzo blisko rozległa się silna eksplozja; natychmiast rzucił się na ziemię, zaczekał, aż przestaną się na niego sypać gałązki i liście, po czym ostrożnie podniósł głowę; w wilgotnym poszyciu, zaledwie kilka metrów od niego, ziała czarna dymiąca dziura.
— Wszystko w porządku, Horza? — usłyszał głos Yalson.
— Tak.
Wstał i zgięty wpół pobiegł między krzewami i młodymi drzewami.
— Ruszamy — poinformowała go kobieta.
Do tej pory, razem z Lammem, Jandraligelim i Neisinem, czekała ukryta w koronach drzew. Ona i Lamm mieli teraz poszybować ku świątyni. Chociaż indywidualne uprzęże antygrawitacyjne zapewniały znacznie większą swobodę ruchów i pozwalały przemieszczać się z większą prędkością, a w dodatku utrudniały zadanie przeciwnikowi, ponieważ latający cel jest znacznie trudniej zniszczyć od naziemnego, to jednak ich użytkownicy nie mogli czuć się do końca bezpieczni, jako że, siłą rzeczy, łatwiej zwracali na siebie uwagę, a tym samym ściągali zmasowany ogień nieprzyjaciela. Oprócz tej czwórki jeszcze tylko Kraiklyn miał uprząż AG, ale korzystał z niej tylko w sytuacjach skrajnego zagrożenia lub wtedy, gdy zależało mu na wykorzystaniu elementu zaskoczenia.
— Jestem przy murze! — To był chyba Odraye. — Na razie wszystko w porządku. Łatwo tu wejść, tyle pnączy i…
Reszta utonęła w głośnych trzaskach. Horza nie był pewien, czy psuje się jego komunikator, czy Odraye’owi przydarzyło się coś złego.
— …mnie dopóki…
— …lag go tra…
Głosy z trudem przedzierały się przez szum i trzaski. Horza najpierw ostrożnie, potem z całej siły walnął pięścią w bok hełmu.
— …kretynie!
W słuchawkach zapadła cisza. Horza zaklął soczyście, przykucnął i zaczął manipulować przy przełącznikach komunikatora. Grube sztywne rękawice nie ułatwiały mu zadania. Komunikator uparcie milczał. Horza zaklął ponownie i ruszył w kierunku murów.
— …adnego uz…jenia! — zatrzeszczało mu w słuchawkach. — Dziecinnie pro…
Znowu zapadła cisza, zanim zdążył rozpoznać głos. Wreszcie dotarł do podnóża muru. Kamienna ściana, nachylona pod kątem mniej więcej czterdziestu stopni, była gęsto porośnięta mchem i pnączami. Dwie sylwetki w skafandrach właśnie docierały do szczytu, mniej więcej siedem metrów w górze, trzecia przemknęła na tle nieba i znikła za parapetem. Horza rozpoczął wspinaczkę; ze względu na rozmiary i nie najlepszy stan skafandra trwała dość długo, ale w końcu bezpiecznie dotarł na górę i zeskoczył z parapetu na szeroki chodnik biegnący szczytem muru. Od następnego poziomu dzieliła go niemal identyczna, również zarośnięta ściana, po prawej stronie, nieco dalej, wznosiła się przysadzista wieża, po lewej zaś chodnik kończył się na ślepym murze. Zgodnie z planem Horza powinien skierować się właśnie w tę stronę, ale żeby to uczynić, musiał najpierw znaleźć drzwi. Pobiegł truchtem wzdłuż muru.
Kilka metrów przed nim na mgnienie oka pokazał się czyjś hełm. Horza zahamował gwałtownie, uskoczył w bok i poderwał broń do ramienia, ale chwilę później w tym samym miejscu machnęła czyjaś ręka, a potem hełm i ramię pojawiły się jednocześnie. To była Gow. Horza podniósł wizjer i pobiegł dalej, łapczywie chwytając ustami wilgotne, aromatyczne powietrze Marjoin. Z wnętrza świątyni dobiegały odgłosy strzałów, wiatr niósł przytłumiony łomot eksplodujących ładunków mikrohowitzera. Niebawem znalazł się przy wąskiej szczelinie w pochyłej ścianie, częściowo zarośniętej bujną roślinnością. Gow, z bronią gotową do strzału, przycupnęła przy szczątkach roztrzaskanych drewnianych drzwi, które zapewne jeszcze niedawno broniły dostępu do wnętrza budowli. Horza ukląkł przy niej.
— Komunikator mi nawalił — powiedział, wskazując swój hełm. — Co się dzieje?
Kobieta dotknęła przycisku na przegubie skafandra.
— Na razie dobra. Bez ranni. Oni na wieżach. Latać tam nie można. Nieprzyjaciel ma broń. — Spojrzała w otwierający się przed nimi mroczny korytarz. Horza również opuścił wzrok. Gow pociągnęła go za rękaw. — Ja mówić Kraiklyn, że ty iść do środka, tak?
— Aha. I powiedz mu, że straciłem łączność.
— Dobrze. Zallin też miał taki kłopot. Ty powodzenia.
— Nawzajem.
Ostrożnie przekroczył jeszcze dymiące fragmenty ciężkich drzwi i zagłębił się w korytarz. Zaledwie po kilku krokach dotarł do miejsca, gdzie korytarz dzielił się na trzy odnogi. Odwrócił się do Gow i wyciągnął rękę.
— Idę środkowym, w porządku?
Czarna sylwetka, skulona w półprzysiadzie na tle jasnego prostokąta, skinęła głową.
— Dobra. Idziesz środek.
Horza ruszył naprzód. Również podłoga i ściany korytarza były porośnięte mchem, choć nie tak bujnym jak na zewnątrz. Co kilka metrów napotykał zainstalowane pod sklepieniem elektryczne lampy, rzucające plamy brudnożółtego blasku. Zadrżał, chociaż wcale nie było mu zimno, po czym upewnił się, że odbezpieczył broń. Słyszał tylko własny przyspieszony oddech.