Выбрать главу

Dotarłszy do poprzecznego korytarza, skręcił w prawo. Wbiegł po kilku częściowo zarośniętych schodkach. Z powodu za dużych butów potknął się i niewiele brakowało, żeby upadł, ale w ostatniej chwili podparł się wolną ręką. Przy okazji zdrapał ze schodka nieco mchu; pod spodem, w mdłym blasku elektrycznej lampy, coś błysnęło. Potarł nadwerężony łokieć i ruszył dalej, zastanawiając się, dlaczego budowniczowie świątyni zrobili schody z czegoś, co do złudzenia przypomina szkło. U szczytu schodów skręcił w krótki korytarzyk, a następnie pokonał kolejne stopnie, skręcające lekko w prawo i zupełnie nie oświetlone. Jak na Świątynię Światła, trochę tu ciemnawo, pomyślał. Chwilę później wyszedł na duży balkon.

Mnich miał na sobie ciemnozielony habit, tego samego koloru co mech, więc Horza zauważył go dopiero wtedy, kiedy tamten zwrócił ku niemu bladą twarz. Niemal jednocześnie zobaczył pistolet. Nie celował, tylko odruchowo strzelił z biodra i jednocześnie rzucił się w lewo. Mnich osunął się na kamienną posadzkę; padając, nacisnął spust i w sklepienie uderzyła krótka seria. Odgłosy strzałów wzbudziły echo w mrocznym, pustym pomieszczeniu, które zaczynało się za balustradą balkonu. Skulony pod ścianą Horza nie spuszczał wzroku z nieruchomej postaci. Minęło sporo czasu, zanim odważył się ostrożnie podkraść i odwrócił tamtego na plecy; ujrzawszy to, co zostało z twarzy mnicha, od razu się uspokoił. Tamten nie żył. Horza podpełzł do balustrady, rozejrzał się dokoła. Jego oczom ukazała się obszerna sala, bardzo słabo oświetlona blaskiem nielicznych lamp na ścianach. Balkon był usytuowany mniej więcej w połowie wysokości jednej z dłuższych ścian, na końcu pomieszczenia zaś wznosiło się coś w rodzaju sceny albo ołtarza. W półmroku wydawało mu się, że widzi jakieś postaci poruszające się po podłodze, ale nie był pewien, czy to nie złudzenie. A może to jego kompani z „Wiru Czystego Powietrza”? Usiłował sobie przypomnieć, czy po drodze mijał inne drzwi albo korytarze; zgodnie z planem powinien być teraz tam, na dole. Po raz kolejny przeklął uszkodzony komunikator; cóż, nie miał wyboru, tylko musiał zaryzykować i zawołać do ludzi w sali. Przysunął się jeszcze bliżej do balustrady, ale zanim zdążył otworzyć usta, pod kolanem chrupnęło mu kilka kawałków szkła, które posypały się z sufitu trafionego pociskami z pistoletu mnicha. Niemal jednocześnie z dołu dobiegł go czyjś głos — wysoki, wręcz piskliwy, mówiący w nieznanym Horzy języku. Zamarł w bezruchu. Być może to Dorolow, ale dlaczego nie mówi po maraińsku? Głos odezwał się ponownie, zawtórował mu drugi, ale zaraz oba zostały zagłuszone przez gwałtowną kanonadę po przeciwnej stronie sali. Horza cofnął się, przywarł do posadzki i w tej samej chwili za plecami usłyszał delikatne stuknięcie.

Odwrócił się gwałtownie, z palcem na spuście, lecz nikogo nie zobaczył. Sekundę później z szerokiej balustrady sturlał się nieduży obły przedmiot wielkości dziecięcej pięści, podskoczył na kamieniach i znieruchomiał w kępce mchu mniej więcej metr od jego nogi. Horza natychmiast kopnął go, sam zaś rzucił się w przeciwną stronę, za martwe ciało mnicha.

Granat eksplodował w powietrzu, tuż poniżej balkonu. Jeszcze zanim przebrzmiało echo wybuchu, Horza poderwał się na nogi, dał nura do drzwi, wypadł na korytarz, wyhamował na zakręcie, zawrócił, wychylił się na balkon i wyrwał mnichowi pistolet z zaciśniętych palców. Zrobił to w ostatniej chwili, zaraz potem bowiem balkon z donośnym łoskotem i trzaskiem runął ku odległej o kilka metrów posadzce sali. Horza przywarł plecami do ściany korytarza. Majaczące niewyraźnie w mroku sylwetki rozpierzchły się we wszystkie strony. Horza oddał kilka strzałów w ich kierunku ze zdobycznej broni, następnie zaś skoncentrował uwagę na korytarzu; zastanawiał się, czy zdoła tędy dotrzeć na dół do sali albo na zewnątrz. Pobieżna inspekcja pozwoliła mu stwierdzić, że pistolet mnicha prezentuje się znacznie lepiej od jego starej strzelby. Zarzucił ją na ramię, po czym, zgięty wpół, pobiegł korytarzem. Za pierwszym zakrętem odprężył się i wyprostował; mógł już nie zawracać sobie głowy granatami.

Zaraz potem za jego plecami rozpętało się piekło. Najpierw zobaczył przed sobą na wygiętej ścianie swój cień, wyczyniający dzikie harce na tle krwistoczerwonego migoczącego blasku. Sekundę później powalił go na kolana podmuch gorącego powietrza, razem z którym dopadł go ogłuszający hałas. Czym prędzej opuścił wizjer, skulił się i odwrócił twarzą w kierunku, z którego dobiegały dzikie błyski i huki. Wydawało mu się, że oprócz eksplozji i wystrzałów słyszy również przeraźliwe krzyki. Pobiegł z powrotem, rzucił się płasko na posadzkę i znieruchomiał przy drzwiach wiodących na nie istniejący balkon.

Ostrożnie wysunął głowę, ale jak tylko zorientował się, co się dzieje, błyskawicznie cofnął ją i odepchnął się łokciami. Instynkt podpowiadał mu, żeby uciekać, jednak został, wystawił na zewnątrz pistolet mnicha, skierował go w stronę ołtarza i nacisnął spust. Zrobił to z zaciśniętymi powiekami i odwróconą głową. Kiedy skończyła się amunicja, cisnął precz bezużyteczną broń, sięgnął po swoją strzelbę i strzelał z niej tak długo, aż wreszcie zaciął się zamek. Zaraz potem dźwignął się z podłogi i co sił w nogach popędził korytarzem, byle dalej od wielkiej sali. Przypuszczał, że pozostali członkowie Wolnej Grupy Kraiklyna robią w tej chwili to samo — a przynajmniej ci, którzy jeszcze są w stanie to uczynić.

To, co zobaczył, właściwie nie powinno mieścić się w głowie, jednak zdawał sobie sprawę, że obraz, który z fotograficzną wiernością utrwalił mu się na siatkówce, jest stuprocentowo prawdziwy. Biegnąc, zastanawiał się, kto i po co zadał sobie tyle trudu, żeby uczynić Świątynię Światła nieczułą na laserowy ogień. Kiedy ponownie dotarł do skrzyżowania, zatrzymał się raptownie, uderzając kolbą w narożnik muru. W metalowej kolbie powstało wyraźne wklęśnięcie, ale Horza odniósł wrażenie, że ukryty pod warstwą mchu materiał konstrukcyjny ściany ma niezwykłą konsystencję, zupełnie inną niż kamień albo cegła. Zbliżył twarz do muru, włączył dwa słabiutkie reflektory zainstalowane po obu stronach wizjera i przyjrzał się uważnie miejscu, w które przed chwilą rąbnął.

— O cholera… — szepnął.

Zadał jeszcze jeden cios kolbą i ponownie pochylił się ze skupieniem. Przypomniał sobie niezwykły błysk na stopniach, tam gdzie się potknął, i chrzęszczący odgłos, jaki wydobył się spod jego kolan na balkonie. Nagle zrobiło mu się słabo; żeby nie upaść, musiał oprzeć się o ścianę.

Nikt nie zawracał sobie głowy utwardzaniem murów wielkiej sali ani tym bardziej całej budowli. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby ogromne i całkowicie nieuzasadnione, zważywszy na fakt, że planeta osiągnęła zaledwie trzeci stopień rozwoju cywilizacyjnego. Zastosowano inną, znacznie tańszą, a co najmniej równie skuteczną metodę: najprawdopodobniej wszystkie ściany wewnętrzne (na zewnątrz przecież na własne oczy widział zwykły piaskowiec) zostały zbudowane z kryształowych bloków, obecnie porośniętych grubą warstwą mchu. Po trafieniu promieniem lasera mech wyparowywał w ułamku sekundy, kryształ natomiast załamywał i odbijał śmiertelnie groźny promień światła. Horza ponownie przyjrzał się miejscu, w którym kolba jego strzelby zdrapała warstwę mchu, i dostrzegł lekko przyćmione odbicie świateł skafandra, wtopione, wydawałoby się, w blok ciemnego, ale zarazem lśniąco lustrzanego materiału. Zaraz potem odepchnął się od ściany, skręcił w prawo, przemknął obok ciężkich drewnianych drzwi, zbiegł po krętych schodach i popędził ku plamie dziennego światła.