W hangarze „Wiru Czystego Powietrza” padli bez tchu na podłogę tuż obok promu, którego rozgrzany kadłub stygł z cichym pykaniem i posykiwaniem po wariackim locie przez atmosferę. Nikt się nie odzywał. Niektórzy leżeli na wznak, inni siedzieli oparci plecami o rozgrzany kadłub. W najgorszym stanie znajdowali się ci, co byli w świątyni, ale pozostali, którzy słyszeli wszystko dzięki komunikatorom, również wyglądali tak, jakby doznali sporego szoku. Hełmy i broń leżały w nieładzie na podłodze.
— Świątynia Światła! — powiedział wreszcie Jandraligeli, po czym wydał odgłos przypominający gorzki śmiech, zakończony wściekłym prychnięciem.
— Świątynia pieprzonego Światła — zawtórował mu Lamm.
Kraiklyn podniósł oburącz hełm.
— Mipp, są jakieś sygnały od Bratsilakinów? — zapytał zmęczonym głosem.
Mipp, osamotniony na mostku „Wiru Czystego Powietrza”, zameldował, że żadnych.
— Powinniśmy zbombardować skurwysynów — wycedził Lamm. — Powinniśmy rozpieprzyć ich na kawałki.
Nikt nie odpowiedział. Yalson podniosła się z wysiłkiem i powoli, z opuszczoną głową, ruszyła w górę po schodach prowadzących na górny pokład.
— Obawiam się, że straciliśmy radar — oznajmił Wubslin, wyłaniając się spod dziobu promu. — Przypuszczalnie już na samym początku, podczas pierwszego ostrzału.
— Przynajmniej nie mamy rannych — zauważył Neisin. — Jak tam twoje oczy, Dorolow? Lepiej?
Kobieta skinęła głową, ale wciąż siedziała z zaciśniętymi powiekami.
— Jak są ranni, robi się cholernie nieprzyjemnie. Mieliśmy szczęście. — Neisin z kieszeni skafandra wydobył małą metalową piersiówkę, podniósł ją do ust, po czym skrzywił się i potrząsnął głową. — Tak, mieliśmy kupę szczęścia. Oni też, bo przynajmniej się nie męczyli. — Mówił cicho i monotonnie, nie zwracając uwagi, czy ktoś go słucha. — Zauważyliście, że spotkał ich ten sam… Chodzi mi o to, że ginęli parami albo trójkami… To znaczy… Ech!
Wzruszył ramionami i pociągnął kolejny łyk. Siedząca obok niego Dorolow wyciągnęła rękę; Neisin przez chwilę przyglądał się kobiecie ze zdziwieniem, po czym podał jej piersiówkę. Dorolow napiła się i oddała mu flaszkę, on zaś potoczył dokoła pytającym spojrzeniem, ale nie znalazł więcej chętnych.
Horza siedział ze spojrzeniem utkwionym w sufitowych lampach. Czynił co w jego mocy, żeby uwolnić się od wspomnienia widoku, który ukazał się jego oczom w wielkiej sali Świątyni Światła. „Wir Czystego Powietrza” opuścił orbitę wokół planety na silnikach termojądrowych i skierował się ku krawędzi studni grawitacyjnej, gdzie mógł uruchomić napęd nadprzestrzenny. Mimo że nasłuch prowadzono do ostatniej chwili, nie udało się przechwycić żadnych sygnałów od Bratsilakinów. Nie przeprowadzono również operacji odwetowej przeciwko Świątyni Światła. Statek skierował się ku orbitalowi Vavatch.
Dzięki nasłuchowi planetarnych stacji radiowych szybko stało się jasne, dlaczego mnisi byli tak dobrze przygotowani do odparcia ataku. Dwa największe państwa Marjoin od dłuższego czasu prowadziły ze sobą wyniszczającą wojnę, a że Świątynia Światła znajdowała się blisko granicy między nimi, jej opiekunowie musieli stale mieć się na baczności. Jednym ze skłóconych państw rządzili umiarkowani socjaliści, drugim religijni fundamentaliści; mnisi ze Świątyni Światła należeli do jednego z odłamów religii panującej. Konflikt na Marjoin w gruncie rzeczy stanowił bliźniacze, choć rzecz jasna pomniejszone odbicie wojny znacznie większej, bo toczonej na galaktyczną skalę. Horza pojął nagle, że to odbicie przyczyniło się do śmierci ich towarzyszy wcale nie w mniejszy sposób niż odbite od kryształowych ścian promienie laserów.
Mocno wątpił, czy zdoła zasnąć tej nocy. Przez kilka godzin leżał na wznak z otwartymi oczami i wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające z sąsiedniej koi, gdzie Wubslin po cichu walczył ze swymi koszmarami. Potem rozległo się ledwo słyszalne pukanie, drzwi uchyliły się, do kabiny wślizgnęła się Yalson, usiadła na koi Horzy i położyła mu głowę na piersi. Jakiś czas trwali w bezruchu, przytuleni do siebie, a następnie wzięła go za rękę i bez słowa poprowadziła pogrążonym w ciszy korytarzem. Minęli mesę (plama światła wylewająca się przez otwarte drzwi i przytłumione dźwięki muzyki świadczyły o tym, że ktoś, najprawdopodobniej Kraiklyn, szuka zapomnienia w alkoholu i hipnotycznych rytmach), po kilkudziesięciu krokach dotarli do kajuty, w której jeszcze niedawno mieszkały Gow i kee-Alsoforus. W całkowitej ciemności, na wąskim, obco pachnącym łóżku, oddali się pradawnemu rytuałowi — z góry skazanej na niepowodzenie próbie skrzyżowania gatunków i cywilizacji oddzielonych przepaścią wielu tysięcy lat świetlnych. Zaraz potem zasnęli.
Poziom gry: pierwszy
Fal ’Ngeestra obserwowała cienie obłoków sunące po równinie odległej o dziesięć kilometrów w poziomie i jeden w pionie, po czym, z głębokim westchnieniem, przeniosła wzrok na poszarpane, przykryte śniegiem szczyty gór po drugiej stronie prerii. Chociaż góry dzieliła od niej odległość trzydziestu kilometrów, ich granie były doskonale widoczne w rozrzedzonym powietrzu, w które bezlitośnie wbijały się skalistą bielą. Nawet tak ogromny dystans nie był w stanie odebrać im ani odrobiny blasku.
Odwróciła się i sztywnym krokiem, zupełnie nie pasującym do jej młodego wieku, ruszyła po ogromnych płaskich kamieniach tworzących posadzkę tarasu. Kratownica nad jej głową, w wielu miejscach zasłonięta jaskrawoczerwonymi i śnieżnobiałymi kwiatami, rzucała na taras regularny cień. Każdy krok przenosił dziewczynę ze światła do cienia albo z cienia do światła; największe zmiany zachodziły w wyglądzie jej włosów, które albo rozbłyskiwały złocistym przepychem, albo gasły, przybierając matowy odcień. U wejścia do willi pojawił się lekko opalizujący, metalowy korpus drony o imieniu Jase. Fal uśmiechnęła się na jej widok, po czym usiadła na kamiennej ławeczce połączonej z niskim murkiem biegnącym wokół tarasu. Znajdowali się bardzo wysoko, ale dzień był gorący i bezwietrzny. Otarła pot z czoła, czekając, aż stara drona zbliży się do niej, niespiesznie pokonując cienisto-słoneczną szachownicę. Drona osiadła na kamiennej posadzce, tak że jej szeroki płaski wierzch zrównał się z głową dziewczyny.
— Piękny dzień, Jase — powiedziała Fal i ponownie spojrzała na odległe góry.
— Rzeczywiście — odparta Jase.
Drona miała zaskakująco głęboki, dźwięczny głos i wiedziała, jak z niego korzystać. Już od ponad tysiąca lat drony Kultury wyposażano w aurę zmieniającą barwę zależnie od ich stanu emocjonalnego — był to ekwiwalent mimiki oraz gestów — ale Jase, którą skonstruowano jeszcze dawniej, zanim komukolwiek przyszedł do głowy pomysł z aurą, stanowczo odmówiła poddania się przeróbce. Wolała przekazywać swoje uczucia głosem albo zachowywać je wyłącznie dla siebie.
— Cholera — westchnęła Fal i pokręciła głową, spoglądając tęsknie na ośnieżone szczyty. — Powspinałabym się…
Z dezaprobatą zerknęła w dół, na wyprostowaną nogę. Złamała ją przed ośmiu dniami, właśnie podczas wspinaczki, tam, po drugiej stronie równiny. Teraz noga była usztywniona delikatną siecią włókien mikropola statycznego, ukrytą pod modnymi obcisłymi spodniami. Spodziewała się usłyszeć kolejny wykład na temat niepotrzebnego ryzyka, jakim jest samotne chodzenie po górach bez uprzęży AG, lecz wiekowa maszyna nie odezwała się ani słowem. Dziewczyna odwróciła ku niej opaloną twarz.
— O co chodzi, Jase? Masz dla mnie jakąś robotę?