Выбрать главу

Nazywała się Sro Kierachell Zorant i była tak zwanym uśpionym Metamorfem — nie odczuwała potrzeby dokonywania przemian, w związku z czym nawet nie przeszła odpowiedniego szkolenia. Chętnie skorzystała z okazji i przyjęła propozycję pracy na planecie Schar, ponieważ dzięki temu mogła uciec z ogarniętego wojenną gorączką Heibohre, ojczystej asteroidy Metamorfów. Działo się to przed siedmiu laty, kiedy Heibohre znalazła się w obszarze kosmosu kontrolowanym przez Idirian i kiedy wielu Metamorfów zdecydowało się im służyć.

Jeżeli chodzi o Horze, to wysłano go na Schar częściowo za karę, a częściowo dla jego dobra. Grupa Metamorfów uknuła spisek zmierzający do uruchomienia zabytkowego systemu napędowego asteroidy, wyprowadzenie jej z rejonu opanowanego przez Idirian i zajęcia neutralnej postawy w nieuniknionym, zbliżającym się wielkimi krokami konflikcie. Horza wpadł na ślad spisku i zabił dwóch konspiratorów. Sąd Akademii Sztuk Wojennych na Heibohre (mimo mylącej nazwy, ASW w rzeczywistości była najwyższym organem władzy na planetoidzie) musiał znaleźć kompromisowe rozwiązanie: większość mieszkańców domagała się dla Horzy surowej kary za to, że odebrał życie dwóm pobratymcom, jednocześnie zaś niemal wszyscy byli mu za to głęboko wdzięczni. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, jako że bynajmniej nie cała społeczność Metamorfow była do końca przekonana, iż dalsze pozostawanie w strefie wpływów Idirian jest jedynie słusznym i rozsądnym rozwiązaniem. Wysyłając Horze na Schar (i przykazując mu pozostać tam co najmniej przez kilka lat), sąd miał nadzieję usatysfakcjonować wszystkie frakcje. Chyba mu się to udało, ponieważ nie doszło do otwartego buntu, Akademia Sztuk Wojennych pozostała najważniejszym ośrodkiem władzy, a z całej galaktyki napływało więcej niż kiedykolwiek lukratywnych propozycji współpracy.

Można powiedzieć, że Horzy sprzyjało szczęście: nie miał rodziny ani wpływowych przyjaciół, rodzice nie żyli, więc nie mogli mu pomóc, był ostatnim przedstawicielem swojego klanu. W społeczeństwie Metamorfow więzy krwi odgrywają ogromne znaczenie, więc biorąc pod uwagę, iż nie mógł liczyć na wymuszoną nimi życzliwość, naprawdę wykpił się stosunkowo tanim kosztem.

Przez niecały rok studził rozpaloną głowę w śniegach planety Schar, po czym u boku Idirian wyruszył na wojnę z Kulturą. Zanim to nastąpiło, nawiązał romans z jedną z czworga osób, które oprócz niego stanowiły załogę bazy. Nazywała się Kierachell, niemal na każdy temat miała poglądy dokładnie przeciwne niż on, ale, na przekór wszystkiemu, pokochała go duszą i ciałem. Odchodząc wiedział, że zadaje jej ból jeszcze większy niż sobie. Polubił ją, było mu z nią dobrze, lecz nie stwierdził u siebie żadnych objawów uczucia zwanego miłością. Wręcz przeciwnie: bardzo powoli, ale jednak, zaczynała go nudzić. Wmawiał sobie wówczas, że cóż, takie jest życie, że odwlekając rozstanie wyrządzi jej krzywdę, ba, że odchodzi głównie ze względu na jej dobro, lecz kiedy po raz ostatni spojrzał jej w oczy, zobaczył w nich coś, o czym potem bardzo długo nie chciał myśleć. Podobno wciąż tam była, on zaś stwierdził ze zdziwieniem, że jego wspomnienia z tamtego okresu wciąż są żywe i nawet całkiem przyjemne. Im częściej ryzykował życie, im więcej czasu upływało, tym bardziej pragnął ją ponownie ujrzeć i tym silniej przemawiały do niego uroki zwyczajnego, spokojnego życia. Wielokrotnie wyobrażał sobie scenę powitania, wyraz jej oczu… Naturalnie istniała możliwość, że Kierachell już o nim zapomniała albo że nawiązała romans z kimś innym, ale Horza nie traktował jej poważnie.

Pojawienie się Yalson mogło nieco skomplikować sprawy, więc na wszelki wypadek starał się nie wykraczać poza emocjonalne granice wyznaczone przez przyjaźń i współżycie seksualne. Przychodziło mu to tym łatwiej, że był prawie pewien, iż Yalson także nie snuje żadnych poważniejszych planów.

Dlatego właśnie postanowił przy pierwszej sposobności podszyć się pod Kraiklyna albo przynajmniej zabić go i zająć jego miejsce, po czym liczyć na to, że uda mu się pokonać prymitywne zabezpieczenia wprowadzone do komputera pokładowego lub zmusić kogoś, żeby to zrobił. Po nawiązaniu łączności z Idirianami zamierzał udać się na Schar, w nadziei że dozorcy (tak załoga bazy ochrzciła Dra’Azon strzegących planetę) pozwolą mu na niej wylądować, mimo podjętej przez Idirian próby sforsowania podstępem Bariery Milczenia. Jeśli tylko będzie możliwe, pozostawi kompanom możliwość wyboru. Wszystko jednak zależało od tego, czy uda mu się usunąć Kraiklyna. Liczył na to, że okazja nadarzy się na Vavatchu, nie mógł jednak przygotować konkretnych planów, przede wszystkim dlatego że nie miał ich również dowódca „Wiru Czystego Powietrza”. Kraiklyn wciąż posługiwał się ogólnikami: bez przerwy mówił o „wielkich możliwościach”, jakie „muszą się pojawić” na orbitalu w związku z jego nieodległym zniszczeniem.

— Cholerny kłamca — powiedziała Yalson pewnej nocy, kiedy mieli za sobą mniej więcej połowę drogi z Marjoin na Vavatch. Spowici ciemnością, leżeli na ciasnej koi w swojej kabinie.

— Myślisz, że wcale nie wybiera się na Vavatch? — zapytał Horza. — Oczywiście, że się tam wybiera, ale wcale nie ze względu na jakieś „wielkie możliwości”, tylko po to, żeby zagrać w zniszczenie. Horza podniósł się na łokciu i odwrócił na bok. Yalson obejmowała jego pierś porośniętym delikatną sierścią ramieniem.

— Masz na myśli prawdziwą rozgrywkę?

— Tak, na Arenie. Do tej pory wydawało mi się, że to tylko plotki, ale teraz już nie jestem tego pewna. Trudno wyobrazić sobie bardziej odpowiednie miejsce.

— Tuż przed ostateczną katastrofą, na krawędzi zagłady… — Roześmiał się cicho. — Naprawdę sądzisz, że weźmie w tym udział?

— Przynajmniej spróbuje. Jeśli jest tak dobry, jak twierdzi, może mu pozwolą… oczywiście pod warunkiem że będzie go na to stać. Podobno właśnie w ten sposób zdobył „Wir”; na pewno nie było to na Arenie, ale i tak gra musiała iść ostro, skoro licytowali statkami. Jeżeli go nie przyjmą, zechce chociaż pokibicować. Właśnie dlatego urządził nam tę rozkoszną wycieczkę. Niech sobie bredzi do woli o „wielkich możliwościach”, ale prawdziwy powód jest jeden i nazywa się gra w zniszczenie. Albo dotarły do niego jakieś pogłoski, albo sam wpadł na ten pomysł, co zresztą wcale nie było takie trudne… Nie zobaczył tego w ciemności, ale wyraźnie poczuł, jak Yalson kręci głową.

— Jak się nazywa ten typek, który nie opuścił żadnej okazji, żeby zasiąść na Arenie?

— Ghalssel. — Krótkie włosy otarły się o jego ramię. — On też na pewno tam będzie. Włóczy się po całej galaktyce, żeby nie przegapić okazji, więc gdzie jak gdzie, ale tam nie może go zabraknąć. — W głosie Yalson zabrzmiała nuta goryczy. — Założę się, że Kraiklyn ślini się we śnie, kiedy o nim myśli. Uważa go pewnie za jakiegoś pieprzonego bohatera.

— Mam dwa pytania — wyszeptał jej do ucha. — Pierwsze: jak Kraiklyn może ślinić się we śnie, skoro nie śpi? Drugie: skąd wiesz, że nas nie podsłuchuje?

Raptownie podniosła głowę.

— Gówno mnie to obchodzi! Nie boję się go, a poza tym on dobrze wie, że jestem jednym z jego najlepszych ludzi. Celnie strzelam i nie szczam w gacie, kiedy robi się gorąco. Oprócz tego uważam, że jest najlepszym dowódcą, na jakiego możemy liczyć w tej skorupie, i o tym też doskonale wie. Nie martw się o mnie. Poza tym… — Nie poruszyła się, ale wyczuł, że patrzy na niego. — Chyba pomściłbyś mnie, gdyby strzelił mi w plecy?

Taka możliwość nie przyszła mu do głowy.

— Zrobiłbyś to?

— Tak, oczywiście.

Wciąż trwała bez ruchu jak posąg. W ciemności słyszał jej oddech.