Balveda zacisnęła usta, złączyła szczupłe ręce za plecami i ponownie opuściła wzrok, natomiast Amahain-Frolk wycelował świecącą pałkę w więźnia.
— Wkrótce umrzesz, oszuście, a razem z tobą sczezną plany twoich mocodawców, którzy pragnęli podstępnie zawładnąć naszym pokojowo usposobionym społeczeństwem! Jeśli ośmielą się nas zaatakować, skończą tak jak ty! My i Kultura jesteśmy…
Więzień potrząsnął głową, na ile mógł, i ryknął co sił w płucach:
— Frolk, jesteś głupcem! — Starzec zachwiał się jak po uderzeniu, Metamorf zaś krzyczał dalej: — Nie widzisz, że i tak już po was? Załatwią was Idirianie, a jeśli nie oni, to Kultura! Odkąd trwa wojna, już nie jesteście panami swego losu. Wkrótce ten sektor znajdzie się na pierwszej linii frontu, chyba że wcześniej oddacie go Idirianom. Przysłano mnie tu, żebym wam powiedział coś, o czym i tak powinniście wiedzieć, a nie po to, żeby podstępem zmusić was do czegoś, czego moglibyście później żałować. Na litość boską, człowieku! Przecież Idirianie was nie zjedzą, więc…
— Jesteś pewien? Sądząc po ich wyglądzie, mogliby to zrobić. Trójnogie potwory, najeźdźcy, zabójcy, niewierni… Chcesz, żebyśmy przyjęli ich z otwartymi ramionami? Żebyśmy bratali się z trzymetrowymi olbrzymami? Żebyśmy sypali im kwiaty pod stopy? Wielbili ich bożków?
— W przeciwieństwie do Kultury, oni przynajmniej wierzą w jakiegoś Boga. — Czuł narastający ból, bo skoncentrował się niemal wyłącznie na mówieniu. Na ile mógł, spróbował ulżyć wyciągniętym w górę ramionom, i spojrzał w dół, na ministra. — I przynajmniej kierują się podobnymi zasadami. O Kulturze nie da się tego powiedzieć.
Amahain-Frolk wyciągnął przed siebie rękę i z chytrym uśmiechem pogroził mu palcem.
— O nie, przyjacielu. Nic z tego. Nie uda ci się zasiać ziarna niezgody!
— Ty głupcze! — Więzień roześmiał się z goryczą. — Chcesz wiedzieć, kto naprawdę jest przedstawicielem Kultury na tej planecie? Bynajmniej nie ona. — Ruchem głowy wskazał kobietę. — To ta latająca brzytwa, która ani na chwilę nie odstępuje Balvedy, jej pocisk nożowy. Maszyna, i tyle. Tym właśnie w gruncie rzeczy jest Kultura: bezduszną maszyną. Wydaje się wam, że powinniście sprzymierzyć się z Balvedą, bo ma dwie nogi i miękką skórę, ale w tej wojnie po stronie życia występuje nie ona i nie Kultura, tylko Idirianie, którzy…
— W każdym razie ty już niedługo znajdziesz się po tamtej stronie! — parsknął gerontokrata i zerknął z ukosa na Balvedę. — Chodźmy stąd. — Wziął ją za ramię. — Ten… stwór cuchnie bardziej niż sama cela.
Balveda nawet nie drgnęła. Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w więźnia wielkimi oczami o smoliście czarnych tęczówkach, po czym rozłożyła ręce.
— Przykro mi — powiedziała.
Metamorf skinął głową.
— Możesz wierzyć albo nie, ale mnie też — odparł. — Obiecaj mi tylko, że nie będziesz dziś dużo jadła ani piła, Balvedo. Świadomość, że mam przynajmniej jednego sprzymierzeńca, sprawi mi ogromną przyjemność, nawet jeśli będzie nim mój największy wróg.
Chciał, żeby zabrzmiało to lekko i beztrosko, ale jego głos ociekał goryczą. Pospiesznie odwrócił wzrok.
— Obiecuję — powiedziała Balveda, po czym pozwoliła starcowi odprowadzić się do drzwi. W progu przystanęła i ponownie spojrzała w stronę skazańca. Nie spodziewał się tego, więc przyłapała go na tym, że boleśnie wykręca szyję, starając się do końca nie stracić jej z oczu. Dopiero teraz dostrzegł pocisk nożowy, zawieszony w powietrzu na granicy między smugą blasku sączącą się z korytarza a mrokiem wypełniającym celę. Przypuszczalnie towarzyszył kobiecie przez cały czas, on jednak nie zdołał wcześniej wypatrzyć smukłego, poruszającego się bezszelestnie kształtu.
Przez kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem pocisk drgnął.
W pierwszej chwili pomyślał, że Balveda poleciła miniaturowej maszynie, żeby go zabiła, szybko i bezboleśnie, i serce mało nie wyskoczyło mu z piersi. Jednak pocisk jakby się zawahał, po czym wypłynął na korytarz, kobieta zaś uniosła rękę w pożegnalnym geście. — Bora Horza Gobuchul — powiedziała głośno i wyraźnie. — Żegnaj.
Wyszła z celi. Metalowe schodki natychmiast powędrowały w górę, stalowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a przeciągłe cmoknięcie obwieściło o uszczelnieniu połączeń. Więzień przez jakiś czas gapił się bezmyślnie w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała piękna kobieta, potem zaś ponownie wszedł w trans, który miał doprowadzić do przemiany przegubów, do takiego ich wyszczuplenia, żeby zdołał wysunąć ręce z pęt i uciec. Uczynił to jednak bez przekonania, ponieważ ostatnie słowa Balvedy, a raczej ton, jakim je wypowiedziała, przekonały go ostatecznie, że stąd nie ma ucieczki.
„…topiąc ich w łzach…”
Pękały mu płuca, zaciśnięte usta drżały spazmatycznie, do gardła podchodził piekący kłąb, w uszach wypełnionych gnojówką huczał ocean, pod szczelnie zamkniętymi powiekami rozbłyskiwały oślepiające światła. Żołądek rozpaczliwie kurczył się i rozkurczał, usta same chciały się otworzyć, żeby zaczerpnąć powietrza, którego nie było. Teraz. Teraz się podda. Nie… Jeszcze trochę… Ale teraz już na pewno. Teraz, teraz, teraz, w tej sekundzie poddać się wreszcie okropnej czarnej pustce, zaraz, natychmiast…
Zanim zdążył to zrobić, rąbnął w ścianę, jakby trafiony czyjąś ogromną pięścią. Uderzenie było tak silne, że zużyte powietrze wyrwało mu się z piersi z ni to krzykiem, ni westchnieniem. Nagle zrobiło mu się zimno, ból rozgościł się w całym ciele. A więc tak wygląda śmierć: brutalna siła, ból, chłód… i światło. Za dużo światła. Podniósł głowę. Jęknął. Usiłował cokolwiek usłyszeć, zobaczyć. Co się dzieje? Dlaczego oddycha? Dlaczego znowu jest taki cholernie ciężki? Jego ramiona usiłowały wyskoczyć ze stawów, przeguby były poprzerzynane niemal do kości. Kto mu to zrobił? W miejscu, gdzie po przeciwnej stronie celi jeszcze niedawno znajdowała się kamienna ściana, teraz ziała ogromna dziura o poszarpanych brzegach. Cuchnąca breja w okamgnieniu uciekła przez otwór. Resztki cieczy syczały w zetknięciu z rozgrzanym kamieniem, zamieniając się w parę, która niczym kadzidlany dym otaczała ogromną, stojącą na zewnątrz postać. Kolos miał około trzech metrów wzrostu i trochę przypominał niewielki, ale potężnie uzbrojony okręt bojowy osadzony na trzech grubych nogach. W hełmie, tak na oko, bez trudu zmieściłyby się obok siebie trzy ludzkie głowy. Olbrzym od niechcenia trzymał w jednej ręce działko plazmowe, którego Horza nawet oburącz z pewnością nie zdołałby dźwignąć z ziemi, w drugiej ściskał broń jeszcze większych rozmiarów. Za jego plecami unosiła się idiriańska platforma strzelnicza, oświetlona blaskiem eksplozji — Horza wyczuwał je za pośrednictwem żelaza i kamieni, do których był przykuty. Ujrzawszy przybysza, uśmiechnął się z wysiłkiem, splunął, a następnie wychrypiał:
— Nie można powiedzieć, żebyś się szczególnie spieszył.
2. „Ręka Boga 137”
Za murami pałacu, w rześkim chłodzie zimowego popołudnia, czyste niebo migotało niezliczonymi punkcikami przypominającymi płatki śniegu.
Horza przystanął na rampie promu i rozejrzał się dokoła. Odgłosy wybuchów odbijały się echem od stromych murów obronnych i smukłych wież pałacu-więzienia, idiriańskie platformy bojowe wisiały nad umocnieniami, prowadząc niezbyt intensywny ostrzał, przenikliwy wiatr rozwiewał kłęby srebrzystego pyłu wydmuchiwane przez dysze antylaserów zainstalowanych na pałacowym dachu. Gwałtowniejszy podmuch skierował jeden z obłoków na nieruchomy prom; po chwili Horza stwierdził, że jego wciąż jeszcze wilgotną skórę pokryła cienka warstwa odblaskowych mikroziaren.