Promem szybko pokonali tysiąc kilometrów dzielące ich od brzegu orbitala, tuż za nim zaś czekała ciemność czysta, przezroczysta i głęboka, odgrodzona od gigantycznego artefaktu wysokim na dwa tysiące kilometrów ostrzem kryształowego noża: Krawędzią. Po drugiej stronie niebotycznej ściany falował ogromny ocean.
— Boże, ależ to wielkie! — wyszeptał Neisin.
Prom zbliżał się ku szczytowi Krawędzi, zza którego stopniowo wyłaniała się błękitna poświata, początkowo ledwo dostrzegalna i rozmyta, potem coraz wyraźniejsza, bardziej intensywna. I nagle znaleźli się w pełnym blasku słońca. Zaledwie dwa kilometry od nich była atmosfera — co prawda bardzo rzadka, ale jednak — prom natomiast w dalszym ciągu mknął przez kosmiczną próżnię. Łagodnym łukiem wślizgnął się do wnętrza monstrualnego pierścienia, po czym skierował się równolegle do jego wewnętrznej krzywizny. Po drodze przeciął pole magnetyczne orbitala; zawieszone tam drobinki sztucznego pyłu przechwytywały część promieniowania słonecznego, dzięki czemu wody oceanu w tym rejonie były nieco chłodniejsze, co owocowało zmianami pogody i różnicami klimatycznymi. Prom zaczął stopniowo zniżać lot; delikatne początkowo drżenie kadłuba przybrało na sile, niebawem dołączyły do niego gwałtowne wstrząsy i kołysanie. Niebo z czarnego stało się granatowe, a potem błękitne. Orbital Vavatch, zawieszona w próżni metalowa obrączka średnicy czternastu milionów kilometrów, niemal całkowicie pokryta od wewnątrz wodą, rozciągała się pod i przed nimi jak gigantyczne malowidło.
— Przynajmniej mamy światło — zauważyła Yalson. — Oby tylko informacje zdobyte przez naszego kapitana, dotyczące miejsca pobytu tego wspaniałego statku, okazały się prawdziwe. Na ekranie pokazały się chmury. Prom coraz bardziej zbliżał się do ich górnej warstwy, do złudzenia przypominającej górzysty zimowy krajobraz. Ławica chmur wydawała się ciągnąć bez końca, nad całym orbitalem, który z tej wysokości sprawiał wrażenie zupełnie płaskiego i dopiero hen, daleko, kierował się pionowo ku górze. Tylko tam, w nielicznych przerwach w powłoce chmur, widać było ocean.
— Nie przejmujcie się chmurami — powiedział Kraiklyn przez głośniki. — Niedługo się odsuną.
Prom był coraz niżej, atmosfera stawała się coraz bardziej gęsta. Wkrótce weszli w najwyższe obłoki. Horza poruszył się w skafandrze; odkąd „Wir Czystego Powietrza” wyłączył generatory sztucznej grawitacji i dostosował prędkość do prędkości obrotowej orbitala, jego załoga odczuwała fałszywą siłę przyciągania Vavatchu, a nawet trochę większą, statek bowiem znajdował się nieco dalej od osi niż wewnętrzna powierzchnia orbitala. Budowniczowie Vavatcha pochodzili z dość dużej planety o sporej masie, w związku z czym silą ciążenia na orbitalu była o dwadzieścia procent większa od tej, jaka panowała na pokładzie „Wiru”. Horza, podobnie jak reszta załogi, ważył teraz trochę więcej niż zazwyczaj; jemu to wcale nie przeszkadzało, ale stary skafander protestował donośnym skrzypieniem przegubów. Ekran wypełnił się mlecznobiałymi chmurami.
— Jest! — wykrzyknął Kraiklyn.
Nawet nie starał się ukryć podniecenia. Od prawie kwadransa milczał jak zaklęty, w związku z czym w szeregi jego armii zaczęło wkradać się zdenerwowanie. Prom kilka razy zawracał gwałtownie, ale aż do tej pory poszukiwania „Olmedreki” nie dały żadnych rezultatów. Ekran wypełniała mleczna szarość, chwilami pojawiała się panorama postrzępionych obłoków.
— Widzę szczyty górnych nadbudówek!
Niemal cała załoga poderwała się z metalowej ławeczki i stłoczyła przed ekranem. Tylko Lamm i Jandraligeli zostali na swoich miejscach.
— Nareszcie — mruknął Lamm. — Ile czasu można szukać pieprzonego statku długiego na cztery kilometry?
— Nawet kilka dni, jeśli nie masz radaru — odparł Jandraligeli. — Ciesz się, że nie rąbnęliśmy w którąś z wieżyczek, kiedy przelatywaliśmy przez te cholerne chmury.
Lamm znowu zaklął pod nosem i po raz kolejny sprawdził zamek strzelby.
— Patrzcie! — zawołał Neisin.
Wśród skłębionych obłoków, wyrąbując w ich nieważkiej masie monstrualny kanion, zdumiewająco wysoki i niewyobrażalnie długi, majestatycznie sunął megastatek.
Jego niższe pokłady ginęły w oparach mgły, ale wyrastające z nich gigantyczne wieże i spiętrzone tarasowato nadbudówki były doskonale widoczne. Rozdzielone wałami chmur, pozornie niezależne, ale połączone ze sobą solidnymi fundamentami wielkiego kadłuba, rzucały blade cienie na powierzchnię fałszywego oceanu oparów. Strzępki mgły i kłaczki obłoków, pochwycone zawirowaniami powietrza, trzepotały za wieżycami niczym fantazyjne, aczkolwiek mocno wyblakłe bandery. Miejscami zawirowania były na tyle silne, że tworzyły wielusetmetrowe studnie doskonale przejrzystego powietrza, w których widać było niższe pokłady: fragmenty ciągów komunikacyjnych, mosty i estakady, parki i ogrody, tarasy, a nawet niewielkie śmigacze i ruchome elementy wyposażenia. W miarę jak oczy i umysł przyzwyczajały się do skali obrazu, uważny obserwator mógł wyróżnić w oceanie mgły bąblaste wybrzuszenie, pod którym ukrywała się monstrualna konstrukcja długości czterech i szerokości trzech kilometrów, przypominająca kształtem liść albo stępiony i zbyt mocno rozklepany grot strzały.
Prom zszedł jeszcze niżej. Niebotyczne wieże o lśniących oknach, z wystającymi pomostami, lądowiskami dla śmigaczy, pokładami spacerowymi, relingami, tarasami i zacienionymi alkowami, przesuwały się w milczącej procesji.
— Wygląda na to, że będzie nas czekał mały spacerek — powiedział Kraiklyn rzeczowym tonem. — Nie chcę ryzykować zderzenia. Do Krawędzi zostało jeszcze ponad sto kilometrów, więc mamy mnóstwo czasu. Statek wali prosto na nią. Postaram się wylądować jak najbliżej dziobu.
— Kurwa mać — zaklął Lamm. — Spodziewałem się czegoś takiego.
— Nie ma to jak długi marsz w zwiększonej grawitacji — stwierdził z przekąsem Jandraligeli.
— Jest wielki! — wykrztusił Lenipobra, nie odrywając wzroku od ekranu. — Ogromny!
Z niedowierzaniem pokręcił głową. Lamm podniósł się z miejsca, odsunął chłopaka na bok i załomotał pięścią w drzwi dzielące ich od kabiny pilotów.
— Co jest? — zapytał Kraiklyn przez interkom. — Szukam lądowiska. Jeśli to ty, Lamm, uspokój się i zaczekaj jeszcze trochę. Lamm wytrzeszczył oczy, przez chwilę wpatrywał się ze zdumieniem w drzwi, a potem parsknął wściekle i wrócił na miejsce. Po drodze nie omieszkał ponownie potrącić Lenipobry.
— Cholera, ale drań! — warknął, po czym opuścił lustrzany wizjer hełmu.
— W porządku — oznajmił Kraiklyn. — Lądujemy. Ci, co jeszcze stali, pospiesznie usiedli. Kilka sekund później prom zakołysał się i znieruchomiał. Rampa opadła z sykiem amortyzatorów, do wnętrza wdarto się zimne, świeże powietrze. Załoga wyszła ostrożnie, rozglądając się po pogrążonym w ciszy, pozornie nieruchomym jak skała megastatku. Horza został w środku, licząc na to, że wszyscy sobie pójdą, ale poczuł na sobie twarde spojrzenie Lamma. Chcąc nie chcąc, podniósł się z miejsca i złożył niezgrabny, przesadnie niski ukłon.