Выбрать главу

— Pan przodem.

— Nie ma mowy — odparł Lamm takim samym, szyderczo uprzejmym tonem. — Ja za panem.

Gest, którym wskazał opuszczoną rampę, nie był już tak uprzejmy. Horza posłusznie wyszedł w mglisty ranek; powinien był pamiętać, że Lamm zawsze schodził z promu ostatni, ponieważ wierzył, że to dla niego szczęśliwy omen.

Stali na lądowisku śmigaczy u podstawy co najmniej sześćdziesięciometrowej wieży. Jedynie ona była dobrze widoczna; dokoła, a także poniżej i powyżej lądowiska, tylko niewyraźne cienie oraz wypukłości i wybrzuszenia w kożuchu mgły świadczyły o istnieniu megastatku, nic natomiast nie wskazywało na to, gdzie się kończy, ponieważ widoczność nie przekraczała stu metrów. Nie mieli pojęcia, gdzie wybuchła bomba, a przez pokład nie przebiegało najlżejsze drżenie, więc trudno było uwierzyć, że znajdują się nie na stałym lądzie, tylko na uszkodzonym gigantycznym statku, płynącym na oślep ku zagładzie. Horza podszedł do barierki na skraju lądowiska i spojrzał w dół, na odległy o jakieś dwadzieścia metrów, częściowo przesłonięty mgłą pokład. Smugi mgły wiły się leniwie, to zasłaniając, to znów odsłaniając chodniki, trawniki, starannie przystrzyżone krzewy, ławki, ogrodowe krzesełka i płócienne daszki. Martwa pustka sprawiała, że miejsce to wyglądało jak nadmorski kurort w środku zimy; Horze przeszedł dreszcz, choć w skafandrze wcale nie było mu zimno. Chwilę potem mgła przerzedziła się nieco, dzięki czemu daleko z przodu, chyba w odległości około kilometra, ujrzał samotną smukłą wieżę sterczącą z powłoki chmur.

— Robi się coraz gorzej — powiedział Wubslin, wskazując w kierunku, w którym zmierzali. Wznosiła się tam niemal pionowo gigantyczna ściana gęstych jak wata obłoków, ciągnąca się od horyzontu po horyzont i wielokrotnie wyższa od najwyższych budowli megastatku. W górze, tam gdzie docierały do niej promienie słońca, lśniła olśniewającą bielą.

— Może chmury znikną, kiedy się ociepli? — powiedziała Dorolow bez przekonania.

— Jeśli się tam wpakujemy, możemy zapomnieć o laserach — stwierdził Horza. Obejrzał się do tyłu, na prom. Kraiklyn wciąż jeszcze rozmawiał z Mippem, który miał zostać na straży. — Bez radaru będziemy tam zupełnie ślepi.

— A może… — zaczęła Yalson, ale Lenipobra przerwał jej w pół zdania:

— Nie wiem jak wy, ale ja zamierzam się tu trochę rozejrzeć — oświadczył, po czym opuścił wizjer i położył rękę na barierce. — Do zobaczenia na dziobie!

Bez wysiłku dał susa przez balustradę i runął ku położonemu dwadzieścia metrów niżej parapetowi. Horza otworzył usta, żeby go ostrzec, ale było za późno; podobnie jak pozostali, zbyt późno domyślił się, co zamierza zrobić chłopak.

— Nie!

— Leni!

Dwa okrzyki zlały się niemal w jeden. Ci, którzy jeszcze nie wychylili się za barierkę, doskoczyli do niej i spojrzeli w dół. Postać w skafandrze spadała, koziołkując. Horzy na ułamek sekundy zaświtała absurdalna nadzieja, że Lenipobra zdoła coś zrobić, że coś wymyśli… Chłopak był bez szans. Zaczął krzyczeć dopiero wtedy, kiedy od pokładu dzieliło go niespełna dziesięć metrów; zaraz potem, z szeroko rozpostartymi nogami i ramionami, znieruchomiał na skraju trawnika. Krzyk umilkł.

Neisin jęknął głośno, zdjął hełm, sięgnął ręką do oczu. Dorolow opuściła głowę i zaczęła odpinać zatrzaski rękawic.

— Co się dzieje, do cholery? — Kraiklyn znalazł się przy nich kilkoma susami; Mipp prawie deptał mu po piętach.

Horza wciąż patrzył w dół, na maleńką, przypominającą zepsutą lalkę postać leżącą nieruchomo na trawniku. Mgła zgęstniała na chwilę, wchłaniając większość barw.

— Lenipobra! Lenipobra!

Wubslin wciąż krzyczał do mikrofonu. Yalson odwróciła się gwałtownie od barierki, zaklęła szpetnie, po czym wyłączyła interkom. Aviger stał jak posąg z bladą nieruchomą twarzą. Kraiklyn wyhamował przy balustradzie i wyjrzał na zewnątrz.

— Leni? — Potoczył dokoła dzikim spojrzeniem. — Co się stało? O co tu chodzi? Jeśli któreś z was…

— Skoczył — powiedział Jandraligeli drżącym głosem. Spróbował roześmiać się z goryczą, ale zupełnie mu to nie wyszło. — Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach młodzi ludzie nie odróżniają prawdziwej siły przyciągania od siły odśrodkowej.

— Skoczył? — powtórzył z niedowierzaniem Kraiklyn, po czym chwycił Jandraligelego za kołnierz. — Jak to: skoczył? Przecież ostrzegałem was, że na orbitalu uprzęże AG nie działają! Powiedziałem wam to jeszcze na „Wirze”, zanim wystartowaliśmy! Uwolnił Mondlidicianina z uścisku i w milczeniu spoglądał na ich twarze.

— To prawda — powiedział Horza, kręcąc głową. — Nie przewidziałem, że tak postąpi. Nikt z nas nie przewidział. Przecież Lamm i Jandraligeli narzekali, że będą musieli wlec się taki kawał na piechotę… Nie słuchał. Po prostu nie słuchał. — Wzruszył ramionami. — Myślę, że był za bardzo podekscytowany.

— Wszyscy daliśmy dupy — stwierdziła ponuro Yalson, która tymczasem z powrotem włączyła interkom.

Przez jakiś czas spoglądali na siebie w milczeniu, aż wreszcie Kraiklyn odwrócił się, podszedł do barierki i zacisnął obie ręce na balustradzie.

— Leni? — wyszeptał z nadzieją Wubslin.

Dorolow uczyniła w powietrzu znak ognia.

— Chicel Horhavo, słodka pani, przyjmij jego duszę.

— Pieprzenie! — warknął Lamm, odwrócił się gwałtownie, podniósł strzelbę do ramienia i zaczął ostrzeliwać najwyższe piętra wieży.

— Dorolow, Wubslin i Yalson! — Głos Kraiklyna był pewny i stanowczy. — Zejdziecie tam i sprawdzicie, czy… No, zejdziecie, i już. Mipp, jeśli będzie trzeba, rzucisz im linę, automed albo co tam trzeba. Reszta idzie ze mną na dziób, jasne? — Spojrzał na nich wyzywająco. — Wiem, przynajmniej niektórzy z was mają ochotę wrócić, ale to by oznaczało, że Lenipobra zginął nadaremnie.

Yalson ponownie wyłączyła mikrofon.

— Chyba masz rację — powiedział Jandraligeli, przerywając przedłużające się milczenie. — Idę z tobą.

— A ja nie — stwierdził stanowczo Neisin. — Zostaję tu, przy promie. — Usiadł z pochyloną głową i położył hełm na powierzchni lądowiska. — Mam już dosyć. Nie ruszę się stąd.

Kraiklyn wskazał go Mippowi ruchem głowy.

— Uważaj na niego. — Odwrócił się do Wubslina i Dorolow. — Ruszajcie. Nigdy nie wiadomo; może jednak nie jest za późno? Ty też, Yalson.

Nie patrzyła na niego, ale bez słowa podążyła za Dorolow i Wubslinem, którzy natychmiast wyruszyli na poszukiwanie zejścia na niższy pokład.

Przez lądowisko przebiegło lekkie, ale doskonale wyczuwalne drżenie. Wszyscy aż podskoczyli, ale okazało się, że to tylko fragment wysuniętego tarasu kilka pięter nad ich głowami runął na dach którejś z niższych budowli. Oddalona o kilkadziesiąt metrów, samotna sylwetka w czarnym skafandrze ani na chwilę nie przerywała ognia. Parę sekund później kolejna część metalowej konstrukcji zachwiała się, zakołysała, po czym spadła z łoskotem.

— Lamm! — ryknął Kraiklyn. — Przestań, rozumiesz?! Natychmiast przestań!

Tamten nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, więc Kraiklyn podniósł broń, wycelował i nacisnął spust. Kilka metrów od Lamma pokład wybrzuszył się nagle, błysnęły płomienie, a potem nastąpiła ogłuszająca eksplozja. Podmuch powietrza był tak silny, że Lamm zatoczył się i niewiele brakowało, by upadł. Szybko odzyskał równowagę; nawet z tak dużej odległości było widać, że aż trzęsie się z wściekłości. Kraiklyn nie spuszczał go z celownika; w końcu Lamm zarzucił broń na ramię i wrócił wolnym krokiem, jakby nic się nie stało. Pozostali odetchnęli z ulgą.