Minutę później podążyli za Dorolow, Yalson i Wubslinem do wnętrza wieży i ruszyli w dół szerokimi krętymi schodami, prowadzącymi do wnętrza megastatku „Olmedreca”.
— Zimny trup — usłyszeli w słuchawkach przepełniony goryczą głos Yalson. — Martwy jak kamień.
Kiedy mijali ich w drodze ku dziobowi, Yalson i Wubslin czekali przy ciele na linę wyciągarki, którą opuszczał Mipp, Dorolow zaś była pogrążona w modlitwie.
Weszli na wąski metalowy pomost zawieszony nad mlecznymi oparami.
— Tylko pięć metrów — poinformował ich Kraiklyn, zerknąwszy na wskazania mikroradaru zainstalowanego w rairchańskim skafandrze. Mgła powoli stawała się coraz rzadsza. Musieli wspiąć się na nadbudówkę, potem znowu schodzili długimi zewnętrznymi schodami i rampami. W górze pojawiło się słońce: czerwona tarcza, chwilami nawet dość jasna, zazwyczaj jednak pozbawiona żaru. Maszerowali na przełaj przez kolejne pokłady, omijali baseny, pokonywali lądowiska, przecinali promenady, lawirowali między stolikami i krzesłami, parawanami i baldachimami, rabatami i pergolami. Spoglądali w górę, na otoczone rzednącą mgłą wieże oraz w dół, w obszerne studnie oplecione tarasami i schodami. Wydawało im się, że z dna przesłoniętego wirującymi strzępami mgły dobiega przytłumiony szum oceanu. Zatrzymali się przy niedużych czterokołowych pojazdach bez szyb, za to z płóciennymi dachami w różnokolorowe wzory. Kraiklyn uważnie rozglądał się dokoła, usiłując ustalić położenie, Wubslin natomiast zaczął majstrować przy pojazdach, ale nie udało mu się żadnego uruchomić.
— Mamy do wyboru dwie drogi — oznajmił wreszcie Kraiklyn ze zmarszczonymi brwiami. Słońce rozbłysło mocniej niż kiedykolwiek do tej pory, złocąc rozwłóczone smugi mgły. Pod stopami mieli wyznaczone białymi liniami boisko do jakiejś gry. Kolejny obłok przesłonił słoneczną tarczę; natychmiast zrobiło się ciemniej, a pasma mgły owinięte wokół pobliskiej wieży upodobniły się do ogromnych, wyciągniętych ku górze ramion. — Podzielimy się. Ja, Aviger i Jandraligeli pójdziemy tędy, Horza i Lamm tędy. — Wskazał im ręką kierunek. — Powinniście tędy dotrzeć na dziób. Miejcie oczy otwarte; po drodze możecie znaleźć coś ciekawego. — Dotknął przycisku na mikropulpicie. — Yalson?
— Jestem — zgłosiła się natychmiast. Zaczekała razem z Wubslinem i Dorolow, aż ciało Lenipobry zostanie wciągnięte na górę, a teraz ruszyli za pozostałymi.
— W porządku. — Popatrzył na wskazania przyrządów. — Jesteście jakieś trzysta metrów od nas. — Odwrócił się w kierunku, z którego przybyli, i popatrzył na gęstwinę wież rozmaitej wysokości; większość wyrastała z pokładów i nadbudówek nad ich głowami. W miarę jak poprawiała się widoczność, coraz lepiej zdawali sobie sprawę z ogromu „Olmedreki”. — Widzę was. — Podniósł rękę. Trzy maleńkie postaci kilka pięter wyżej, oddzielone smugami płynącej majestatycznie mgły, pomachały energicznie.
— Ja też was widzę — powiedziała Yalson.
— Kiedy dotrzecie w to miejsce, skręćcie w kierunku drugiej burty. Powinny tam być lasery zapasowe. Horza i Lamm…
— Tak, słyszeliśmy — przerwała mu Yalson.
— To dobrze. Mam nadzieję, że kiedy już coś znajdziemy, uda nam się sprowadzić prom trochę bliżej. W porządku, ruszamy. Niczego nie przegapcie.
Skinął na Avigera i Jandraligelego, po czym ruszył przodem. Lamm i Horza skręcili w kierunku, który wskazał im dowódca. Po kilkunastu krokach Lamm dał Horzy znak, żeby wyłączył komunikator i otworzył wizjer.
— Gdybyśmy trochę zaczekali, moglibyśmy od razu przylecieć aż tutaj.
Horza skinął głową.
— A to gnojek — warknął Lamm.
— Kto?
— Ten szczeniak. Żeby tak skoczyć na łeb, na szyję…
— Hm.
— Wiesz, co zrobię?
— No?
— Utnę mu język. Taki wytatuowany jęzor na pewno jest wart sporo forsy, a gówniarz był mi trochę winien. Jak myślisz, ile za niego dostanę?
— Nie mam pojęcia.
— A to gnojek — powtórzył Lamm jeszcze bardziej ponurym tonem.
Skręcali coraz bardziej w lewo, ale nie mieli wyboru, ponieważ tak właśnie prowadziły ich dostępne przejścia, schody i korytarze. Jeśli wierzyć Kraiklynowi, zmierzali ku jednej z dwóch dziobowych nadbudówek wystających daleko poza obrys kadłuba megastatku; w dniach jego świetności tutaj właśnie przybijały pasażerskie liniowce, które zapewniały łączność z lądem stałym, pełniąc jednocześnie funkcję statków wycieczkowych.
Minęli miejsce, gdzie niedawno toczyły się zacięte walki: ściany były tutaj osmalone i odkształcone w wyniku działania wysokiej temperatury, szyby powybijane, w niektórych grodziach ziały postrzępione otwory, a bogato zdobione tkaniny, porozrywane i okopcone, łopotały smętnie w powiewach wiatru. Za zakrętem trafili na dwa czterokołowe wózki, przewrócone na bok i częściowo spalone. Sądząc po odgłosach z komunikatorów, dwa pozostałe zespoły również posuwały się naprzód. Gigantyczna, nieprzenikniona ściana chmur wciąż trwała w tym samym miejscu. Chociaż Horza miał kłopoty z oceną odległości, wydawało mu się, że dzieli ich od niej nie więcej niż parę kilometrów.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił Kraiklyn.
Lamm włączył mikrofon w swoim skafandrze.
— Co on wygaduje? — zapytał, ale Horza tylko wzruszył ramionami.
— Gdzie się podziewacie? — Głos Kraikłyna był trochę zniekształcony, ale wyraźny. — Przecież mieliście krótszą drogę. Właśnie dotarliśmy na dziób.
— Pieprzysz, Kraiklyn — włączyła się do rozmowy Yalson.
— Że co? — wykrztusił z niedowierzaniem dowódca. Lamm i Horza zatrzymali się, ze zmarszczonymi brwiami słuchali rozmowy.
— Stoimy przy burcie, a właściwie na czymś w rodzaju wieżyczki z tarasem. Jest stąd niezły widok, ale nigdzie w okolicy nie widzę dziobu. Posłałeś nas w niewłaściwym kierunku.
— Ale przecież…
— Kraiklyn, do cholery! — ryknął Lamm. — To my mieliśmy iść na dziób, więc pewnie dotarłeś do bocznej nadbudówki! Horza doszedł do tego samego wniosku. Tylko w ten sposób można było wytłumaczyć, dlaczego zespół Kraikłyna dotarł już do skraju megastatku, a oni wciąż jeszcze mieli szmat drogi do pokonania. Milczenie przedłużało się, aż wreszcie usłyszeli donośne westchnienie, a potem głos Kraiklyna:
— Cholera, chyba macie rację. Ty i Horza idźcie naprzód. Rozejrzymy się tu trochę, a potem poślę kogoś do was. Wydaje mi się, że widzę coś w rodzaju odkrytej galerii z wieżyczkami laserów. Yalson, wróćcie do miejsca, w którym się rozdzieliliśmy. Zamelduj, jak tylko tam dotrzecie. Zobaczymy, kto pierwszy trafi na coś ciekawego.
— Kurewsko wspaniale — wymamrotał Lamm, po czym ruszył przed siebie.
Horza podążył za nim, klnąc w duchu obcierający go przy każdym ruchu skafander. Szli w milczeniu, od czasu do czasu zbaczając w lewo lub prawo, by spenetrować wnętrza luksusowych kabin. Wszystkie zostały już splądrowane. W jednej znaleźli kilka bogato zdobionych mebli, strzaskaną holosferę oraz akwarium wielkości małego pokoju, wypełnione do połowy wodą, na której powierzchni, niczym egzotyczne rośliny, unosiły się gnijące bajecznie kolorowe ryby oraz fragmenty różnobarwnych strojów.
Grupa Kraiklyna odkryła drzwi prowadzące na galerię, gdzie powinny znajdować się wieżyczki z laserami. Horza powiedział Lammowi, że jego zdaniem nie powinni marnować czasu; pospiesznie wyszli z kabiny i ruszyli w dalszą drogę.
— Ej, Horza — odezwał się Kraiklyn, kiedy Metamorf i Lamm weszli do długiego korytarza oświetlonego blaskiem słońca sączącym się przez półprzeźroczysty sufit. — Ten cholerny radar w twoim skafandrze chyba zgłupiał.