Biegł coraz wolniej. Nawet jego wyjątkowo sprawne, silne ciało musiało przegrać w nierównym starciu ze zwiększoną grawitacją Vavatcha i niewygodnym, utrudniającym ruchy skafandrem. Z wysiłkiem podnosił kolana, ciężko oddychał przez szeroko otwarte usta, zastanawiając się, gdzie dokładnie znajdują się na pokładzie megastatku i jak wiele jeszcze kilometrów gigantycznej jednostki napiera na jej dziób, bezskutecznie usiłując wbić go głębiej w ukrytą w chmurach monstrualną górę lodową.
Miał wrażenie, iż znalazł się w nierzeczywistym świecie, przeniesionym z czyjegoś narkotycznego marzenia. Wieże, które mijał, stały jeszcze jakby nigdy nic, podczas gdy megastatek skracał się z każdą sekundą, miażdżony własną masą. Horza biegł obok boisk, srebrzystych namiotów, stert instrumentów muzycznych, przemykał pod mostami, pozornie stabilnymi i pewnymi, które jednak zaraz potem zaczynały się chwiać, zginać albo wybrzuszać, by następnie runąć z łoskotem na niższe poziomy, a potem zostać pochłonięte wraz ze wszystkim przez nadciągającą od dziobu falę całkowitego zniszczenia. Pokład pod jego stopami wybrzuszył się, początkowo niewiele, potem bardziej, aż wreszcie Horza musiał biec po stromym wzniesieniu. Po jego lewej stronie ażurowy pomost rozpadł się w pył, ale do uszu Metamorfa, zalepionych potwornym hukiem unicestwianego megastatku, nie dotarł żaden odgłos tej katastrofy. Poślizgnął się na stromiźnie, raz… potem drugi… Trzecie poślizgnięcie zakończyło się upadkiem. Podparł się ręką, runął na plecy i spojrzał w oczy ścigającej go śmierci. Oślepiająco biała ściana była wyższa od najwyższych wież i nadbudówek „Olmedreki”, przypominała największą falę we wszechświecie, w której ginął pozornie niezniszczalny megastatek. Na rumowisko potrzaskanych elementów konstrukcyjnych, zmiażdżonych budowli i zgniecionych blach sypały się lawiny lodowego pyłu, niezliczone szczątki nikły pod stertami śnieżnobiałych brył. Horza widział to tylko przez ułamek sekundy, chociaż wydawało mu się, że leży i patrzy przez całą wieczność; potem zaczął powoli ześlizgiwać się po krzywiźnie pokładu. Kątem oka dostrzegł jedną z wież, która kładła się powoli, niczym sługa kłaniający się pokornie swemu panu. Raczej poczuł w gardle, niż usłyszał swój krzyk; budowle, obok których biegł zaledwie chwilę temu, nikły w błyskawicznym tempie, pożerane przez lodowego potwora.
Ostatkiem sił przetoczył się na bok, uczepił fragmentu połamanego relingu, odepchnął obiema nogami, zawisł na rękach, rozbujał i skoczył.
Upadek, choć z niezbyt dużej wysokości, pozbawił go tchu w piersi. Podniósł się prawie natychmiast, ale minęło kilka sekund, zanim znowu zdołał zaczerpnąć powietrza. Tutaj również podłoga powędrowała w górę, ale wybrzuszenie znajdowało się między nim a sunącą niepowstrzymanie naprzód ścianą lodu. Rosło powoli, pchając go ku rufie megastatku. Zaczął biec, prawie nie zdając sobie z tego sprawy. Metalowe płyty podłogowe popękały w wielu miejscach, odsłaniając stalowe dźwigary podobne do szkieletu monstrualnego zwierzęcia. Nagle ujrzał przed sobą schody; prowadziły na pokład, z którego przed chwilą skoczył, ale do tej jego części jeszcze nie dotarła fala zniszczenia. Przechył pojawił się dopiero wtedy, kiedy Horza, z trudem łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, wgramolił się na górę. Popędził po stromiźnie, rozbryzgując wodę, która wylała się z ozdobnych wielopoziomowych fontann. Kolejne schody, jeszcze wyższe.
Gotów był przysiąc, że w klatce piersiowej ma rozżarzone węgle, a nogi z półpłynnego ołowiu. Przez cały czas musiał walczyć z koszmarną, nieustępliwą siłą ciągnącą go wstecz, ku dziobowi. Potknął się, zatoczył, o mało nie wpadł do pustego basenu o popękanych ścianach i dnie.
— Horza! — rozległo się w słuchawkach. — Widzę cię! To ja, Mipp! Spójrz w górę!
Podniósł głowę. We mgle, jakieś trzydzieści metrów nad pokładem, unosił się prom „Wiru Czystego Powietrza”. Horza pomachał ręką; prom zaczął się powoli opuszczać, aż wreszcie zawisł z otwartymi tylnymi drzwiami tuż nad następnym, wyższym pokładem.
— Wskakuj! — krzyknął Mipp.
Horza usiłował odpowiedzieć, ale był w stanie wydobyć z siebie tylko chrapliwe rzężenie. Zatoczył się, jakby jego nogi zamieniły się w galaretę. Ciężki, za duży skafander trzeszczał i skrzypiał, stopy ślizgały się na grubej warstwie potrzaskanego szkła i plastiku, a przecież musiał jeszcze wspiąć się po stromych schodach, które oddzielały go od pokładu, gdzie czekał prom.
— Pospiesz się! Nie mogę dłużej czekać!
Wciągał się stopień po stopniu. Prom wisiał metr, może półtora nad pokładem, zwrócony do niego tyłem, z szeroko otwartymi drzwiami i opuszczoną rampą. Schody zatrzęsły się, potworny łoskot przybrał na sile. W słuchawkach rozległ się jeszcze jeden głos, wściekły, donośny, ale Horza nie mógł odróżnić słów. Nadludzkim wysiłkiem wdrapał się na górny pokład i ruszył w kierunku promu. Za otwartymi drzwiami widział oświetlone wnętrze, metalowe ławki oraz leżące w kącie nieruchome ciało Lenipobry.
— Już nie mogę! — ryknął Mipp, przekrzykując łoskot katastrofy i drugi głos.
Prom zaczął się wznosić. Horza dał potężnego susa. Jego palce zacisnęły się na krawędzi rampy w chwili, kiedy była już na wysokości jego piersi. Ułamek sekundy późnej jego stopy straciły kontakt z pokładem. Zawieszony na wyciągniętych rękach, poszybował w górę.
— Wybacz! — zatkał Mipp. — Nie mogłem dłużej czekać, naprawdę!
— Masz mnie! — wycharczał Horza.
— Co takiego?
Prom wciąż się wznosił, mijając kolejne pokłady, wieże i ciągi komunikacyjne. Horza bał się, że palce nie wytrzymają obciążenia, a ramiona wyskoczą mu ze stawów.
— Wiszę na rampie!
— Wy dranie!
Dopiero teraz rozpoznał ten gtos: należał do Lamma. Rampa zaczęła się zamykać — niewiele brakowało, żeby zwolnił uchwyt. Byli pięćdziesiąt metrów w górze i szybko nabierali wysokości. Podniósłszy głowę, zobaczył, że jeszcze chwila, a zostanie bez palców.
— Nie zamykaj drzwi! — wrzasnął. — Zablokuj rampę! Spróbuję jakoś dostać się do środka.
— W porządku.
Rampa natychmiast znieruchomiała, Horza natomiast zaczął się huśtać na boki. Wisieli osiemdziesiąt metrów nad miejscem, z którego zabrał go Mipp, odwróceni rufą do zbliżającej się fali zniszczenia.
— Wracaj, ty czarny sukinsynu! — darł się Lamm.
— Nie mogę! Słowo daję, nie mogę!
— Niech cię piekło pochłonie!
Coś błysnęło obok Horzy, a chwilę potem na obłym brzuchu promu zamigotały refleksy laserowych promieni. Poczuł silne uderzenie w podeszwę prawego buta. Ból pojawił się odrobinę później. Mipp krzyknął, prom zaś nabrał prędkości i skierował się ku rufie megastatku. Pęd powietrza był tak wielki, że Horza nie był w stanie mu się oprzeć.
— Mipp, zwolnij! — wrzasnął.
— Ty pieprzony draniu! — ryknął ponownie Lamm. Mgła po lewej stronie rozbłysła oślepiającym światłem; ten strzał chybił, ale następny dosięgnął celu. Promienie lasera zetknęły się z kadłubem w pobliżu dziobu promu. Mipp zawył niezrozumiale i jeszcze zwiększył prędkość. Horza wciąż rozpaczliwie usiłował przerzucić nogę nad krawędzią rampy, ale każda kolejna próba kończyła się jeszcze wyraźniejszym niepowodzeniem.