Nagle Lamm zaczął krzyczeć zupełnie inaczej niż do tej pory; był to raczej przeraźliwy skowyt, od którego Horzy włosy zjeżyły się na głowie. Skowyt trwał jeszcze kilka sekund i nagle umilkł, a zamiast niego ze słuchawek dobiegły trzaski i łoskoty. Prom gnał jakieś sto metrów nad pokładem ginącego megastatku. Horza już prawie całkiem stracił czucie w palcach i ramionach. Trzymał się bardziej siłą woli niż mięśni; zbawcze wnętrze promu było zaledwie kilkanaście centymetrów od jego oczu, on jednak czuł wyraźnie, jak milimetr po milimetrze oddala się od ocalenia. Błysk był tak przeraźliwie jasny, że chociaż Horza natychmiast zamknął oczy, jaskrawe światło bez trudu przebiło się przez powieki. Ze słuchawek wydobył się przeszywający nieludzki odgłos, jakby naraz rozwrzeszczały się wszystkie maszyny wszechświata, po czym zapadła cisza. Światło powoli przygasało, ale minęło sporo czasu, zanim Horza odważył się otworzyć oczy.
We wnętrzu promu wciąż było jasno, ale teraz wypełniał je również siwy dym, który unosił się nad zwęglonymi pasami, obiciami ze sztucznego tworzywa oraz nad poczerniałą twarzą Lenipobry. Zawirowania powietrza wpadającego przez tylne drzwi tworzyły z szarych smużek fantazyjne przestrzenne wzory. Na grodzi oddzielającej przedział pasażerski od kabiny pilota zastygły niemal czarne cienie. Palce Horzy odmówiły posłuszeństwa.
Mój Boże, przemknęło mu przez głowę. Ten wariat naprawdę przez cały czas nosił bombę atomową.
Chwilę potem nadciągnęła fala uderzeniowa.
Najpierw rąbnęła go w plecy i z potworną siłą wrzuciła do wnętrza promu, ułamek sekundy później zaś porwała maszynę, miotając nią po niebie jakby ciężki, solidny prom orbitalny był zaledwie maleńkim ptaszkiem zaskoczonym przez burzę. Horza obijał się o ściany, sufit i podłogę, rozpaczliwie usiłując się czegoś przytrzymać, żeby nie wypaść przez wciąż otwarte drzwi. Wreszcie jego rozczapierzone palce natrafiły na osmalony pas i zacisnęły się na nim kurczowo. W dole, za zasłoną mgły, przy akompaniamencie groźnego basowego grzmotu, rosła ognista kula. Prom skręcił gwałtownie, Horze rzuciło na ścianę, za rufą pojawiła się ściana wysokiej wieży, która na chwilę odgrodziła maszynę od miejsca eksplozji. Rampa drgnęła, uniosła się jeszcze trochę, po czym znieruchomiała. Prom cały czas piął się w górę.
W miarę jak ciepło podmuchu przenikało przez nieszczelny kombinezon, Horzy robiło się coraz goręcej. Prawa noga od kolana w dół piekła go żywym ogniem, powietrze było przesycone smrodem spalenizny. Prom wreszcie wyrównał lot. Horza odczekał jeszcze trochę, po czym z wysiłkiem dźwignął się z podłogi i pokuśtykał do przedniej grodzi, na której zostały utrwalone cienie ławek i ciała Lenipobry — teraz leżało z szeroko rozpostartymi nogami i rękami przy samej rampie. Otworzył drzwi, po czym wszedł do kabiny pilota. Mipp siedział skulony za sterami. Ekrany nie działały, za grubymi polaryzacyjnymi szybami roztaczała się panorama oceanu mgły i chmur, po którym tu i ówdzie sunęły wieże wciąż prącego naprzód megastatku.
— Myślałem… że nie żyjesz… — wyszeptał Mipp. Wyglądał nie najlepiej: miał na pół przymknięte powieki, twarz mokrą od potu, mocno zgarbione plecy i pochyloną głowę. W kabinie czuć było kwaśno-słodkawy smród spalonego ciała. Horza ściągnął hełm, osunął się na sąsiedni fotel, po czym przyjrzał się swojej prawej nodze. W nogawce kombinezonu, dokładnie w połowie łydki, ziały dwa osmalone otwory. Ostrożnie poruszył stopą; bolało, ale rana chyba nie była groźna. Wysoka temperatura laserowego promienia sprawiła, że naczynia krwionośne uległy natychmiastowemu zasklepieniu. Przeniósł wzrok na Mippa.
— Dobrze się czujesz? — zapytał, chociaż z góry znał odpowiedź.
Mipp pokręcił głową.
— Nie — odparł cicho. — Ten wariat zdołał mnie trafić. Noga i chyba plecy.
W oparciu jego fotela ziała spora dziura, podłoga poniżej przypominała sito. Kolejne dwa otwory znajdowały się bezpośrednio pod fotelem; jeden strzał pozostawił ciemną smugę na kombinezonie, drugi przypuszczalnie dosięgnął celu.
— Mam wrażenie, jakby ten drań trafił mnie prosto w dupę — powiedział Mipp, próbując się uśmiechnąć. — To była bomba, prawda? Więc jednak nie blef o wał… Szlag trafił całą elektronikę. Działają tylko przyrządy optyczne.
— Oddaj mi stery.
Wlecieli w chmurę. Do wnętrza kabiny sączyło się przyćmione światło o lekko czerwonawym zabarwieniu. Mipp ponownie pokręcił głową.
— Nie mogę. Nie dasz sobie rady bez przyrządów.
— Musimy zawrócić. Ktoś mógł…
— Bzdura. — Mipp mocniej zacisnął ręce na sterach. — Wszyscy zginęli. — Przesunął wzrokiem po martwych ekranach i wskaźnikach. — Boże, to już trup. Zupełnie go nie czuję.
— Cholera! — zaklął Horza. Ogarnęło go poczucie całkowitej bezsilności. — A co z promieniowaniem?
Każde dziecko wiedziało, że jeśli skafander uchronił cię przed falą uderzeniową i temperaturą, powinien także obronić cię przed promieniowaniem, ale Horza nie miał pojęcia, czy zasada ta dotyczy również kombinezonów starych, nieszczelnych i niewłaściwie dopasowanych. Jednym z urządzeń, w który ten egzemplarz nie został wyposażony, był wskaźnik promieniowania, a to samo w sobie stanowiło niedobry znak. Mipp rzucił okiem na jeden z nielicznych funkcjonujących przyrządów.
— Nic wielkiego. Mało neutronów, więc… — Umilkł, skrzywił się, na chwilę przymknął oczy. — Czysta bomba. Wątpię, czy właśnie na takiej mu zależało. Powinien pójść do sklepu i złożyć reklamację… Roześmiał się chrapliwie.
— Musimy zawrócić — powtórzył Horza.
Myślał przede wszystkim o Yalson, która przecież była znacznie dalej od dziobu niż on i Lamm. Powtarzał sobie bez przerwy, że na pewno zdążyła, że uciekła na tyle daleko, by uniknąć skutków eksplozji, i że gigantyczny statek lada chwila powinien się wreszcie zatrzymać. Jak jednak Yalson opuści pokład megastatku, jeśli prom odleci? Włączył komunikator, lecz w słuchawkach panowała całkowita cisza.
— Nie wskrzesisz ich — powiedział Mipp, kręcąc głową. — Nie wskrzesisz zmarłych. Słyszałem ich do ostatniej chwili. Później był krzyk, trzask i cisza. Próbowałem im powiedzieć, żeby…
— Zmienili kanał, to wszystko. Przecież słyszałeś, co rozkazał Kraiklyn. Zmienili kanał, bo Lamm wszystko zagłuszał swoimi wrzaskami. Mipp opuścił głowę.
— Tego nie słyszałem — przyznał wreszcie. — Próbowałem powiedzieć im o górze lodowej, jaka jest ogromna… Wierz mi, Horza: oni nie żyją.
— Byli daleko od nas, co najmniej kilometr. Mogli ocaleć. Jeśli w chwili wybuchu znaleźli się za którąś z wież albo w osłoniętym korytarzu… Naprawdę byli daleko. Mieli szansę. Musimy wrócić i zabrać ich z pokładu.
Mipp zdecydowanie potrząsnął głową.
— To niemożliwe. Wszyscy zginęli, nawet Neisin. Poszedł na spacer, jak tylko zniknęliście nam z oczu. Musiałem wystartować bez niego. Jemu też nic nie mogłem pomóc.
— To naprawdę nie była duża bomba.
Mipp roześmiał się z goryczą, ale zaraz jęknął z bólu.
— I co z tego? Nie widziałeś tej góry lodowej. Była wielka jak… Prom gwałtownie przechylił się na prawą stronę. Horza spojrzał w okno, ale za szybą wciąż było widać tylko rdzawopomarańczową mgłę.
— Boże… — wyszeptał Mipp. — Nie damy rady.
— Co się dzieje?
Pilot z wysiłkiem wzruszył ramionami.
— Same niedobre rzeczy. Przypuszczam, że tracimy wysokość, ale nie mogę tego stwierdzić na pewno, bo nie mamy wysokościomierza. Niczego nie mamy, jeśli nie liczyć mnóstwa dziur w kadłubie, otwartych tylnych drzwi i częściowo opuszczonej rampy. Stąd te wstrząsy.