— Jesteś pewien, że spadamy?
Mipp skinął głową.
— A co, chcesz wyrzucać balast? Proszę bardzo, nie krępuj się. Może to nam coś da.
Prom zakołysał się mocno.
— Mówisz serio. — Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie faktu.
Horza podniósł się z fotela.
— Oczywiście, że mówię serio. Szybko tracimy wysokość. Nie damy rady przeskoczyć Krawędzi nawet tylko z nami dwoma na pokładzie, a co dopiero, gdyby było nas więcej…
Horza zataczając się wrócił do przedziału pasażerskiego wypełnionego dymem, mgłą i hałasem. Przez wciąż otwarte drzwi sączyła się rdzawa poświata. Usiłował wyłamać ławeczki, ale nawet nie drgnęły. Zdesperowany, spojrzał na trupa Lenipobry z poczerniałą twarzą; prom zanurkował, Horza przez chwilę czuł się jak w stanie nieważkości. Jak tylko maszyna wyrównała lot, chwycił zwłoki za ramię, dociągnął do rampy, ułożył je na krawędzi i strącił nogą w przepaść. Sekundę później prom zatoczył się jak pijany; niewiele brakowało, a Horza poszedłby w ślady trupa.
Powyrzucał wszystko, co walało się na podłodze i co mógł zdemontować: czyjś hełm, gruby zwój liny, uprząż antygrawitacyjną, trójnóg do jakiejś ciężkiej broni, kilka zestawów pasów. Zawahał się przy gaśnicy, ale nigdzie nie widział płomieni. Na wszelki wypadek zajrzał do kabiny pilotów.
— I jak? — zapytał.
Mipp potrząsnął głową.
— Nie mam pojęcia. — Wskazał brodą fotel, w którym niedawno siedział Horza. — To też chyba da się wymontować. Zadanie okazało się nadspodziewanie łatwe. Horza wytaszczył fotel z kabiny, dowlókł go na skraj rampy, po czym wyrzucił razem z gaśnicą.
— W ścianie, blisko grodzi, są dwa lewarki! — zawołał Mipp z kabiny. — To od ławek. Wywal je w cholerę!
Horza bez trudu znalazł dźwignie, przekręcił je, po czym wypchnął oba rzędy metalowych ławek razem z resztą pasów. Nie kosztowało go to wiele trudu, ponieważ okazało się, że zostały zamontowane na prowadnicach.
Prom znowu się zatoczył i niemal jednocześnie drzwi prowadzące do kabiny zatrzasnęły się z hukiem. Kiedy Horza szarpnął za klamkę, stwierdził, że są zamknięte z drugiej strony.
— Mipp!
— Wybacz, Horza. — Głos pilota dobiegał jak z końca świata. — Nie mogę zawrócić. Kraiklyn zabiłby mnie, gdyby nie to, że już nie żyje. Poza tym nie znalazłbym ich, naprawdę. To był cud, że trafiłem na ciebie.
— Mipp, nie wygłupiaj się! Natychmiast otwórz drzwi! Horza ponownie szarpnął za klamkę. Drzwi nie wyglądały na szczególnie solidne; gdyby musiał, chyba zdołałby je wyważyć.
— Nie mogę, słowo daję. Nie próbuj ich rozwalać. Jeśli tu wejdziesz, rozbiję prom o najbliższą wieżę albo o wodę, przysięgam! Na pewno jesteśmy już bardzo nisko. Jeśli chcesz, spróbuj ręcznie podnieść rampę i domknąć drzwi. W ścianie powinna być tablica kontrolna.
— Mipp, na litość boską, co ty robisz? Dokąd lecisz? Przecież za kilka dni rozwalą Vavatch na kawałki!
— Nie doczekamy tego, Horza. Możesz się nie martwić. Ta trumna rozpadnie się lada chwila.
— Więc dokąd lecisz, do cholery?!
— Nie wiem. Może do Evanauth… Naprawdę nie wiem. Byle dalej stąd. I tak…
Zza drzwi dobiegł przytłumiony łomot, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę, a zaraz potem Mipp zaklął dosadnie. Prom zakołysał się gwałtownie.
— Co się dzieje? — zapytał Horza z niepokojem.
— Nic takiego. Upuściłem zestaw pierwszej pomocy.
— Cholera!
Horza usiadł, oparty plecami o ścianę.
— Nie martw się. Zrobię… Zrobię wszystko, co będę mógł.
— Jasne.
Z wysiłkiem podniósł się z podłogi i, starając się nie zwracać uwagi na przeszywający ból w prawej łydce, na uginających się nogach przeszedł na tył promu. Znalazł tam dwie wnęki zasłonięte uchylnymi panelami; w pierwszej była kolejna gaśnica, którą bez wahania wyrzucił na zewnątrz, w drugiej natomiast dźwignia ręcznego sterowania mechanizmem drzwi. Pociągnął za nią; rampa podniosła się jeszcze trochę, po czym znieruchomiała na dobre. Ponowna próba zakończyła się urwaniem dźwigni; Horza zaklął pod nosem, a następnie posłał ją w ślad za gaśnicą.
Chwilę potem skończyła się mgła. Maszyna leciała nad szarym pofalowanym oceanem. Wał mgły i chmur przypominał nieprzeniknioną kurtynę zawieszoną nad bezkresnym morzem. Promienie słońca ześlizgiwały się po niej bezsilnie; niebo było przesłonięte szarawymi obłokami o nieostrych krawędziach.
Horza odprowadził wzrokiem koziołkującą dźwignię; malała w błyskawicznym tempie, a potem znikła w trwającym ułamek sekundy białym rozbłysku piany. Ocenił, że lecą na wysokości stu metrów nad wodą. Prom wykonał ostry skręt, a następnie pomknął niemal równolegle do granicy wału mgły.
Horza wrócił na przód przedziału pasażerskiego i załomotał w drzwi.
— Mipp! Mipp, słyszysz mnie? Nie mogę podciągnąć rampy.
— Nic nie szkodzi — nadeszła ledwo słyszalna odpowiedź.
— Mipp, otwórz drzwi. Nie bądź głupi.
— Daj mi spokój, dobrze? Po prostu daj mi spokój.
— Cholera! — warknął Horza.
Szarpany zawirowaniami powietrza wpadającego przez otwarte tylne wrota, stanął przy rampie. Sądząc po pozycji słońca, oddalali się od Krawędzi. Za nimi było tylko morze, chmury i mgła — ani śladu „Olmedreki”, żadnych innych statków czy maszyn latających. Pozornie płaski horyzont rozpływał się w lekkiej mgiełce. Nic nie świadczyło o tym, że ocean jest wklęsły; był po prostu ogromny, i tyle. Horza spróbował wystawić głowę na zewnątrz i zerknąć w przód, żeby zorientować się, dokąd lecą, ale zanim zdążył się dobrze rozejrzeć, pęd powietrza wepchnął go z powrotem do środka. Wydawało mu się, iż przez mgnienie oka widział identyczny, zupełnie płaski horyzont. Cofnął się o dwa kroki i włączył komunikator, lecz w słuchawkach nadal panowała całkowita cisza. Wyglądało na to, że elektromagnetyczny podmuch eksplozji jądrowej na stałe pozbawił ich możliwości korzystania z większości systemów i urządzeń.
Zaświtała mu myśl, że mógłby wyrzucić skafander, by ulżyć promowi, ale nie zdecydował się na ten krok; i tak doskwierało mu dokuczliwe zimno, a gdyby pozbył się skafandra, zostałby niemal nagi. Zatrzyma go, jak długo się da. Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz; dzięki temu stwierdził, że bolą go praktycznie wszystkie mięśnie. Postanowił się zdrzemnąć. Chwilowo i tak nie miał nic do roboty, a jego ciało domagało się odpoczynku. Przez chwilę zastanawiał się, czy dokonać przemiany, ale ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Zamknął powieki; niemal natychmiast ujrzał Yalson biegnącą co sił po pokładzie megastatku. Otworzył oczy, kilka razy powtórzył sobie w duchu, że Yalson na pewno jest cała i zdrowa, po czym zamknął je ponownie.
Może kiedy się obudzi, będą w górnych warstwach atmosfery, w tropiku albo chociaż strefie umiarkowanej? Oznaczałoby to jednak tylko tyle, że zamiast do zimnej, wpadną do ciepłej wody. Mimo najszczerszych chęci nie był w stanie wyobrazić sobie, że Mipp i prom wytrzymają podróż przez całą szerokość orbitala. Jeśli odległość wynosi trzydzieści tysięcy kilometrów, a oni lecą z prędkością około trzystu kilometrów na godzinę, to…
Zasnął, zanim zdołał dokonać obliczeń, ale jego ostatnia świadoma myśl była taka, że nie zdążą, nie dolecą. Będą gdzieś nad ogromnym oceanem, kiedy Kultura zamieni orbital w gigantyczny obłok pyłu i światła.