Obudziły go silne wstrząsy i kołysanie. W pierwszej chwili wydawało mu się, że wypadł z promu, ale zaraz potem otworzył oczy i przekonał się, że leży z szeroko rozpostartymi nogami i rękami na podłodze tuż przy uchylonej rampie. Odniósł wrażenie, iż lecą wolniej niż przedtem. Ze swego miejsca widział tylko błękitne niebo, błękitne morze i kilka białych puszystych chmurek, więc podpełzł do drzwi i wystawił głowę na zewnątrz.
W twarz uderzył go ciepły, niezbyt silny wiatr. Prom powoli zniżał lot, skręcając w kierunku niedużej wyspy. Horza z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy; wyspę otaczały jeszcze mniejsze od niej atole i bladozielone rafy prześwitujące przez płytką wodę, w jej środku zaś wznosiła się góra otoczona koncentrycznymi kręgami bujnej roślinności i jasnożółtego piasku.
Prom wyszedł ze skrętu, a Horza cofnął głowę. Maszyna jeszcze bardziej zwolniła i wyraźnie obniżyła lot. Przez pokład przebiegło doskonale wyczuwalne drżenie; w otworze pojawiła się woda. Horza ponownie wystawił głowę i ujrzał wyspę dokładnie przed dziobem, zaledwie pięćdziesiąt metrów w dole. Po plaży biegały maleńkie sylwetki; spora grupa ludzi kierowała się ku ścianie dżungli, niosąc na ramionach platformę z czymś, co z tej odległości przypominało piramidę złocistego piasku.
Na brzegu płonęły małe ogniska, między nimi leżały długie smukłe czółna, a w miejscu, gdzie tropikalny las dochodził prawie do wody, spoczywała szeroka maszyna o tępym nosie, dwu- lub trzykrotnie większa od ich promu. Nad wyspą unosiły się kolumny szaroniebieskiego dymu.
Plaża prawie opustoszała. Niemal wszyscy uciekli do dżungli, jakby przerażeni widokiem nadlatującego pojazdu. Jedna postać leżała nieruchomo na piasku w pobliżu dużej maszyny, inna, w znacznie bardziej kompletnym stroju niż reszta, stała wyprostowana z wyciągniętą ręką. Trzymała w niej jakiś przedmiot. Chwilę potem widok zasłonił szczyt góry, ale Horza zdążył usłyszeć wyraźne odgłosy wystrzałów.
— Mipp! — krzyknął w kierunku kabiny pilotów.
— Widziałem — nadeszła ledwo słyszalna odpowiedź. Horza mógłby przysiąc, że w potwornie znużonym głosie pilota słyszy nutę wisielczego humoru. — Mamy pecha, Horza. Nawet tubylcy nie są do nas przyjaźnie nastawieni.
— Wyglądali na mocno przestraszonych.
Wyspa szybko nikła w oddali. Prom zwiększył prędkość.
— Jeden miał broń. — Mipp zakasłał, a potem jęknął.
— Widziałeś tamten prom?
— Jasne.
— Chyba powinniśmy tam wrócić — powiedział Horza.
— Nie — odparł stanowczo Mipp. — Na pewno nie. To głupi pomysł. Nie podobało mi się tam.
— Ale przynajmniej było sucho! Czego jeszcze chcesz? Horza obejrzał się przez ramię. Od wyspy dzielił ich już ponad kilometr; prom wciąż nabierał prędkości, pnąc się jednocześnie na wyższy pułap.
— Lecimy dalej, do brzegu Vavatha.
— Nie zdążymy! To co najmniej cztery dni drogi stąd, a za trzy dni orbital przestanie istnieć!
Odpowiedziało mu milczenie. Horza podbiegł do drzwi i załomotał w nie pięścią.
— Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął Mipp zmienionym nie do poznania, piskliwym głosem. — Odpierdol się ode mnie, bo jak nie, to zabiję nas obu!
Prom raptownie wystrzelił w górę. Horza poślizgnął się, po czym zaczął zsuwać się ku otwartym tylnym drzwiom. W ostatniej chwili zacisnął palce na prowadnicach ławek.
— W porządku, Mipp! — zawołał. — Nic nie robię! Dziób maszyny skierował się ku morzu i Horza runął na grodź oddzielającą go od kabiny pilotów. Zaraz potem wyszli z nurkowania, jakieś pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią wody.
— Zostaw mnie w spokoju, rozumiesz? — powtórzył pilot płaczliwym tonem.
— Jasne. Nie ma sprawy.
Lecieli coraz szybciej. Horza wrócił na rufę, jak najdalej od grodzi dzielącej go od Mippa, pokręcił głową i stanął przy otwartych drzwiach. Wyspa nikła w oddali. Z każdą chwilą traciła coraz więcej szczegółów, aż wreszcie zamieniła się w ciemnoszary punkcik na odległym zamglonym horyzoncie.
Zdawał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Na wyspie był prom — raczej niemożliwe, żeby znajdował się w dużo gorszym stanie niż ten, którym teraz leciał. Gdyby nie to, że w obecnej sytuacji szansę na ocalenie równały się zeru, powiedziałby, że zmniejszają się równie szybko jak samotna wysepka na oceanie. Oparty o krawędź wrót, odwrócił się i popatrzył na cienkie drzwi dzielące go od kabiny. Wciąż jeszcze zastanawiał się, czy od razu ruszyć do szturmu, czy najpierw spróbować po raz kolejny przemówić Mippowi do rozsądku, kiedy prom zadygotał, zatrząsł się, po czym runął jak kamień ku morzu.
6. Zjadacze
Przez sekundę albo dwie znajdował się w stanie nieważkości. Przez otwarte tylne wrota wdarł się gwałtowny podmuch powietrza i gdyby Horza w ostatniej chwili nie zdążył się czegoś chwycić, pewnie pociągnąłby go za sobą. Prom spadał jak kamień, Metamorf wisiał pod sufitem z palcami zaciśniętymi na grubym kablu i czekał na zderzenie z wodą, ryk wiatru coraz bardziej przybierał na sile. Jednak, o dziwo, maszyna stopniowo wyrównała lot i Horza znowu stanął na nogach. Natychmiast rzucił się do drzwi kabiny pilotów.
— Mipp!
Zerknąwszy przez ramię, przekonał się, że wykonują szeroki skręt.
— To koniec, Horza — powiedział Mipp słabym głosem. — Już nic nie poradzę. Zawracam do wyspy. Nie zdążymy tam dolecieć, ale… Zaraz spadniemy. Skul się na podłodze przy grodzi i zasłoń głowę rękami. Spróbuję posadzić go jak najłagodniej… Horza bezzwłocznie zastosował się do rady.
— Mogę jakoś pomóc? — zapytał.
— Nie — odparł Mipp z rezygnacją. — Naprawdę mi przykro. Jesteś gotów?
Horza był gotów, tyle że w jego wypadku przygotowania polegały na maksymalnym rozluźnieniu niemal wszystkich mięśni. Napiął tylko mięśnie karku, żeby przycisnąć głowę do ściany. Wiatr huczał mu w uszach, całym ciałem odczuwał wstrząsy kadłuba, za rufą widział błękitne niebo… potem szczyty fal… a jeszcze później usłyszał przeraźliwy, zwierzęcy krzyk Mippa.
Prom runął do wody, niewidzialna ręka z ogromną siłą dopchnęła Horze do grodzi, przytrzymała go tam przez chwilę, po czym wypuściła. Dziób maszyny powędrował odrobinę w górę. Za tylnymi wrotami pojawiły się szczyty fal i piana, później zaś Horza znowu poczuł, że nic nie waży, i ponownie ujrzał niebo. Zaraz potem prom ostro zanurkował i Horza zacisnął powieki.
Drugie, jeszcze mocniejsze uderzenie Horza odczuł tak, jakby kopnęło go potężne zwierzę. Nie mógł złapać powietrza, krew łomotała mu w głowie, skafander potwornie gniótł i uwierał. Co prawda paskudne uczucie nie trwało długo, ale właśnie wtedy, kiedy wydawało mu się, że zaczyna dochodzić do siebie, poczuł kolejny, trzeci cios, po którym przestał cokolwiek widzieć.
Ocknął się w wodzie. Otaczała go ze wszystkich stron, wypełniała ciemność, w której się znalazł. Młócił ją na oślep ramionami, uderzając boleśnie w poskręcane i połamane elementy konstrukcji. Słyszał bulgotanie i własny chrapliwy oddech; woda dostała mu się do ust — zakrztusił się, wypluł ją natychmiast, po czym spróbował zorientować się w sytuacji.
Unosił się w bąblu powietrza, w całkowitej ciemności, w ciepłej wodzie. Bolało go niemal całe ciało, prawie każda jego część skarżyła się specjalnym, właściwym tylko sobie sygnałem bólu. Ostrożnie pomacał dokoła. Grodź nie wytrzymała katastrofy, dzięki czemu wreszcie udało mu się dostać do kabiny pilotów. Nieruchome ciało Mippa tkwiło między fotelem a tablicą przyrządów, jakieś pół metra pod powierzchnią wody. Głowa pilota była częściowo zmiażdżona, ale Mipp z pewnością doznał wielu ciężkich obrażeń i każde z nich mogło stać się przyczyną śmierci. Poziom wody wciąż się podnosił. Powietrze uciekało przez szczeliny w roztrzaskanym dziobie promu i unosiło się wielkimi bąblami ku powierzchni oceanu. Horzy pozostała tylko jedna droga ucieczki — przez nie domknięte tylne wrota, od których dzieliła go niemal cała długość wypełnionego wodą promu.