— Nie, tylko nie to! — jęknął po maraińsku.
— Ho, ho! — zadudniła góra mięsa. Gulgoczący głos spływał kaskadami po zwałach tłuszczu. — Wspaniale! Nasza morska zdobycz mówi! — Bezwłosa głowa pochyliła się w stronę człowieka stojącego przy noszach. — Panie Pierwszy, czyż to nie cudowne?
— Los jest dla nas łaskawy, proroku — wymamrotał tragarz.
— Otóż to, panie Pierwszy. Los sprzyja tym, których umiłował. Odegnał precz nieprzyjaciół i dał nam szczodry dar, dar morza! Chwała niech będzie losowi!
Piramida złocistego cielska zatrzęsła się, opasłe ramiona powędrowały w górę, ciągnąc za sobą fałdy skóry, gruszkowata głowa odchyliła się do tyłu, a usta otworzyły się, odsłaniając niewielki czarny otwór, w którym błyszczało kilka ostrych kłów barwy nierdzewnej stali. Monstrum przemówiło w nie znanym Horzy języku; kilka razy powtórzyło te same słowa, potem zaś dołączyli do niego pozostali, z ramionami również wzniesionymi ku niebu. Horza zacisnął powieki i zamarzył, że to tylko sen, z którego zaraz się obudzi. Kiedy ponownie otworzył oczy, chudzielcy nadal zawodzili jednostajnie, ale teraz otaczali go ciasnym kręgiem, zasłaniając opasłego potwora. Wpatrywali się w niego błyszczącymi oczami, drapieżnie szczerzyli zęby, a ich kościste palce były zakrzywione jak szpony. Chwilę potem rzucili się na niego.
Najpierw zdarli mu spodenki. Próbował się bronić, lecz przygwoździli go do ziemi. Nie sprawiło im to trudności, ponieważ w stanie, w jakim się teraz znajdował, z pewnością był słabszy od każdego z nich. Przewrócili go na brzuch, wykręcili ręce, związali mu je za plecami, po czym skrępowali nogi w kostkach, zgięli je w kolanach, tak że stopy prawie stykały się z dłońmi, i związali krótkim kawałkiem linki. Nagiego, skrępowanego jak zwierzę prowadzone na rzeź, powlekli po rozgrzanym piasku obok dogasającego ogniska, podnieśli, a następnie opuścili na niski, wbity w plażę palik, który znalazł się między jego grzbietem i unieruchomionymi kończynami. Niemal całym ciężarem wspierał się na kolanach. Dym z ogniska szczypał w oczy, kolejny podmuch wiatru przyniósł ponownie okropny smród; o ile Horza mógł się zorientować, wstrętna woń wydobywała się z misek i garnków rozstawionych wokół ognia. Podobne ogniska i skupiska naczyń były rozrzucone po całej plaży.
Piramida mięsa i tłuszczu, którą pan Pierwszy nazwał prorokiem, została przeniesiona w pobliże ognia i posadzona na piasku. Pan Pierwszy natychmiast zjawił się u boku grubasa; ani na chwilę nie odrywał od Horzy spojrzenia głęboko osadzonych oczu. Złocisty olbrzym splótł pulchne palce i powiedział:
— Witaj, przybyszu, darze oceanu. Jestem wielki prorok Fwi-Song. Kolos posługiwał się prymitywną odmianą maraińskiego. Horza otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Fwi-Song nie dopuścił go do głosu.
— Zjawiłeś się w chwili próby, okruch ludzkiego ciała niesiony falami nicości, ziarno wyrwane z bezdennej otchłani życia, smakołyk, który uświetni nasze zwycięstwo nad trucizną niedowiarstwa. Jesteś znakiem, błogosławieństwem losu, za które składamy dzięki! Fwi-Song uniósł ramiona tak wysoko, że fałdy skóry prawie zasłoniły mu uszy, po czym wykrzyknął coś głośno w nie znanym Horzy języku. Tłum podchwycił okrzyk i powtórzył go kilka razy. Zaraz potem otłuszczone ramiona powróciły na poprzednie miejsce. — Jesteś solą morza, darem oceanu — ciągnął prorok po maraińsku obleśnie słodkim głosem. — Jesteś znakiem, darem losu. Jesteś jeden, ale staniesz się wieloma, wielu bowiem się tobą podzieli. Dostąpisz największego zaszczytu, jakim jest piękne w swojej prostocie i proste w niezrównanej urodzie przeistoczenie!
Horza wpatrywał się w niego z przerażeniem. Nie miał pojęcia, jak powinien zareagować. Co można powiedzieć takim ludziom? Odchrząknął i ponownie otworzył usta w nadziei, że coś jednak przyjdzie mu do głowy, ale Fwi-Song ani myślał przerywać przemowy. — Dowiedz się, darze oceanu, że jesteśmy Zjadaczami: Zjadaczami popiołu, Zjadaczami odpadków, Zjadaczami trawy, drzew i piasku, wszystkiego co podstawowe, najukochańsze, najprawdziwsze. Pilnie przygotowywaliśmy się do dnia próby i oto ów dzień jest już blisko! — Głos proroka wspinał się na coraz wyższe rejestry, zwały tłuszczu zatrzęsły się, kiedy Fwi-Song rozłożył ramiona. — Oto my, oczekujący za chwilę wniebowstąpienia z tego śmiertelnego padołu, z pustymi brzuchami, opróżnionymi kiszkami i wygłodniałymi umysłami! Ręce proroka uderzyły o siebie z donośnym plaśnięciem, a palce splotły się niczym spasione robaki.
— Jeśli można… — wychrypiał Horza, ale olbrzym już przemawiał do gromady swoich wyznawców. Jego głos wylewał się z niewielkich ust, spływał po opasłym złocistym cielsku, rozlewał się po piasku i oblepiał kościste ciała otępiałych, zamorzonych ludzi. Horza z niedowierzaniem pokręcił głową, po czym spojrzał w bok, na widoczny w oddali prom z otwartymi na oścież tylnymi wrotami. Im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to maszyna Kultury. Nie potrafiłby uzasadnić tej pewności, ale byłby gotów do upadłego bronić swego zdania. Prom przypuszczalnie mógł pomieścić czterdzieści do pięćdziesięciu osób, czyli całą ludność wyspy, a przynajmniej tę jej część, którą Horza widział do tej pory. Nie wyglądał na nowy ani szybki i prawie na pewno nie był uzbrojony. Właśnie mało ekstrawagancki kształt oraz przewaga walorów użytkowych nad estetycznymi najmocniej przemawiały za tym, że prom stanowi produkt Kultury. Gdyby Kultura miała stworzyć pojazd zaprzęgowy albo automobil, one także przypominałyby maszynę spoczywającą na płyciźnie, i to mimo dzielącej je od niej przepaści czasowej oraz technologicznej. Obecność jakiegoś emblematu, choćby najskromniejszego, ostatecznie rozwiałaby wszelkie wątpliwości, na to jednak nie można było liczyć, ponieważ Kultura nie wierzyła w magię symboli. Twierdziła, że jest tym, czym jest, i nie potrzebuje żadnych zewnętrznych oznak tożsamości. Będąc całością, składała się z miliardów żywych istot oraz maszyn — one były nią, a ona nimi. Skoro świadomie nie chciała narzucać sobie ograniczeń wynikających z przepisów prawa, wprowadzać chaosu i niepewności związanych z funkcjonowaniem pieniędzy ani usankcjonować instytucji przywódcy, tym bardziej nie zamierzała ulegać zwodniczej magii symboli. Mimo to Horza był pewien, że na promie, w mniej albo bardziej eksponowanym miejscu, znalazłby co najmniej jeden maraiński napis, a czym jest pismo, jeśli nie właśnie zestawem symboli? Przez głowę przemknęła mu myśl, że może prom ma jakiś związek z piramidą sadła przemawiającą do gromady chudzielców zgromadzonych wokół ogniska, ale zaraz odrzucił ją jako mało prawdopodobną. On sam dość słabo władał maraińskim, lecz i tak bez trudu mógł stwierdzić, jak wiele błędów popełnia Fwi-Song, posługując się tym językiem, a poza tym Kultura niezbyt chętnie użyczała swych pojazdów religijnym szajbusom. Czyżby więc prom przyleciał z misją ratunkową, żeby ewakuować ludność wysepki, zanim orbital Vavatch zamieni się w obłok kosmicznego pyłu? Taka ewentualność była najbardziej prawdopodobna. Horza uświadomił sobie z bolesnym skurczem serca, że nie ma wyboru: albo zginie z rąk tych pomyleńców, albo trafi prosto w szeroko otwarte ramiona Kultury, które natychmiast zamkną go w żelaznym uścisku.