— Wielki proroku… — Horza starał się ze wszystkich sił, żeby jego głos brzmiał spokojnie i uroczyście. Fwi-Song umilkł, jeszcze bardziej zmrużył oczy, tak że zupełnie znikły, i zmarszczył czoło. — Zaiste, jestem waszym znakiem. Przynoszę ci w darze samego siebie, jestem bowiem również twoim uczniem i wyznawcą zwanym Ostatnim. Przybywam, żeby uwolnić was od maszyny z pustki. — Spojrzał w stronę promu, czekającego z otwartymi drzwiami na skraju plaży. — Wiem, jak usunąć stąd to źródło pokusy. Pozwól, bym udowodnił swe oddanie, czyniąc twojej wspaniałej osobie drobną przysługę. Kiedy tego dokonam, przekonasz się, że w istocie jestem twym ostatnim i zarazem najbardziej oddanym sługą, który zjawia się przed samym końcem rzeczy, żeby… eee… żeby umocnić w wierze twoich wyznawców i usunąć sprzed ich oczu pokusę będącą dziełem rąk anatematyków. Długo tułałem się wśród gwiazd, długo żeglowałem po morzu, by wreszcie dostarczyć ci dobrą nowinę.
Horza umilkł, ponieważ zaschło mu w gardle, a wszechobecny smród sprawił, iż oczy zaszły mu łzami. Fwi-Song siedział bez ruchu na noszach i ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w niego wąskimi szparkami oczu.
— Panie Pierwszy! — zawołał wreszcie.
Wezwany natychmiast przestał masować brzuch jednemu z nieszczęsnych Zjadaczy, który jęczał boleśnie, i przybiegł co sił w nogach. Prorok coś powiedział. Pierwszy skinął głową, wyjął spod tuniki jakiś przedmiot i zniknął za plecami więźnia. Serce Horzy uderzało w szaleńczym tempie. Co powiedział tłusty olbrzym? Co teraz zrobi Pierwszy? Chwilę potem w polu jego widzenia pojawiły się ręce. Horza odruchowo zacisnął powieki… i poczuł w ustach wilgotną, paskudnie śmierdzącą szmatę. Pierwszy zakneblował go, mocno związał łachman z tyłu głowy, a następnie bez słowa wrócił do pojękującego Zjadacza.
— A więc, jak mówiłem… — zaczął na nowo Fwi-Song. Horza nie słuchał. Okrutna wiara monstrualnego proroka niewiele się różniła od innych; tym, co czyniło ją tak niezwykłą w dość cywilizowanych czasach, było niespotykane okrucieństwo. Możliwe, że był to kolejny skutek uboczny wojny; jeśli tak, winą za ten stan rzeczy należało obarczyć Kulturę. Fwi-Song mówił i mówił, ale słuchanie go nie miało najmniejszego sensu.
Kultura traktowała ze współczuciem wszystkich, którzy wierzyli we wszechmogącego Boga, a do doktrynalnych szczegółów ich religii przywiązywała nie więcej wagi niż do bełkotu szaleńca, który podawałby się za władcę wszechświata. Podstawy takiej wiary nie były co prawda całkowicie pozbawione znaczenia (ich znajomość, w połączeniu ze znajomością środowiska macierzystego wyznawców, mogła pomóc w ustaleniu przyczyn pojawienia się akurat takich, a nie innych mrzonek), lecz z pewnością problem nie zasługiwał na to, żeby traktować go zbyt poważnie.
Tak samo miała się sprawa z Fwi-Songiem. Horza musiał traktować go jak szaleńca, którym samozwańczy prorok z pewnością był. Fakt, że ukrywał swoje szaleństwo pod religijnym kostiumem, nie miał najmniejszego znaczenia.
Taki pogląd prawie na pewno spotkałby się ze sprzeciwem Kultury, która uważała, że istnieje ścisły związek między szaleństwem i religijnością, ale tego właśnie należało się spodziewać po Kulturze. Idirianie mieli na ten temat zupełnie odmienne zdanie; co prawda Horza nie zgadzał się z nimi we wszystkich sprawach, lecz akurat w tej kwestii mógłby przyznać im rację. Prawie każda ich myśl była natchniona, przesiąknięta duchem świętości racjonalizmu, całe życie podporządkowali naczelnej religii-filozofii: wierze w porządek świata. Wierzyli w porządek, ponieważ musieli aż nadto często obserwować przejawy jego przeciwieństwa — najpierw na ojczystej planecie, uczestnicząc w niespotykanie zaciętej walce ewolucyjnej, później zaś gdy wreszcie wyszli poza otoczkę atmosfery Idiru, w znacznie szerszym kontekście układu słonecznego, a wreszcie galaktyki. Brak porządku oznaczał dla nich cierpienie. Ginęli milionami w bezsensownych, prowadzonych z chciwości wojnach, w które zostali wplątani wbrew swojej woli, a czasem nawet bez wiedzy. Kiedyś byli naiwni i niewinni. Kiedyś pokładali zbyt dużą wiarę w innych, o których sądzili, że postępują bez emocji, w zgodzie z rozsądkiem, kierując się chłodną kalkulacją.
Wierzyli, że każdemu jest przeznaczone jakieś miejsce na świecie. Zarówno pojedyncze istoty, jak i rody, plemiona, narody i gatunki były przypisane do pewnych miejsc, niezależnie od tego, czy stamtąd pochodziły, czy nie. Tak się szczęśliwie złożyło, iż po odkryciu, że Idirianie nie są sami we wszechświecie, większość starożytnych świętych tekstów dało się zreinterpretować w sposób zgodny z tym przekonaniem. (Te, które nijak nie chciały się poddać karkołomnemu zabiegowi, pospiesznie odrzucono, ich autorów zaś obłożono rytualnymi klątwami, po czym skazano na zapomnienie.) Ujmując rzecz krótko, pogląd ten sprowadzał się do tego, że każda rzecz oraz istota ma swoje miejsce i należy czynić wszystko, by się tam jak najprędzej znalazła. Kiedy to nastąpi, świat wreszcie spełni oczekiwania Stwórcy, a panujący obecnie we wszechświecie chaos ustąpi miejsca wiecznemu pokojowi i szczęściu.
Idirianie uważali, że mają do spełnienia szczególną rolę w tym procesie. Byli narodem wybranym; najpierw zesłano im pokój, aby mogli dokładnie zastanowić się nad życzeniami Boga, potem zostali wyrwani z kontemplacji i pchnięci do działania przez te same siły chaosu, z którymi mieli walczyć. Bóg wytyczył im ceclass="underline" mieli odszukać swoje miejsce — na początek przynajmniej w galaktyce, potem, być może, także w szerszym kontekście. Bardziej rozwinięte rasy mogły same zatroszczyć się o swoje zbawienie, ale pozostali, wciąż poszukujący drogi, miotający się bez celu, dręczeni niepewnością, potrzebowali ręki, która wskaże im drogę.
Nadeszła pora rozstania z zabawkami służącymi wyłącznie gatunkowemu rozwojowi. Idirianie poczuli w sobie powołanie, którego nośnikiem były nie tylko ich geny, ale także Słowo przekazane przez Boską Istotę: Dorastajcie. Postępujcie właściwie. Bądźcie gotowi. Horza, podobnie jak Balveda, nie podzielał wiary Idirian, ponieważ uważał ją za represyjną i ograniczającą możliwość dokonywania wyborów przez żywe istoty. Idirianie polegali jednak głównie na sobie, nie na swoich maszynach, a to było dla niego najważniejsze. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że Idirianom nigdy nie uda się podporządkować sobie wszystkich cywilizacji stojących na niższym stopniu rozwoju oraz że zapowiadany przez nich dzień sądu nigdy nie nadejdzie, lecz właśnie ponieważ popełniali błędy, byli w jego oczach normalni. Ot, po prostu jeszcze jeden gwałtownie rozprzestrzeniający się gatunek, który prędzej czy później osiągnie apogeum rozwoju i, tak jak wszystkie rasy pozbawione tendencji samobójczych, ustatkuje się, by wieść spokojny dostatni żywot. Za dziesięć tysięcy lat Idirianie będą jedną z niezliczonych cywilizacji zajmujących się wyłącznie swoimi sprawami. Być może, trwająca obecnie era podbojów przetrwa w legendach i nostalgicznych wspomnieniach, jej przyczyny zaś i sens zostaną wyjaśnione przez nową teologię. Kiedyś Idirianie byli spokojnymi introwertykami; w przyszłości bez wątpienia staną się nimi ponownie.