Wreszcie, na koniec, byli racjonalistami. Znacznie bardziej niż emocjom ufali zdrowemu rozsądkowi. Jedyny dogmat, w który wierzyli, głosił, że życie ma głębszy sens, że istnieje siła wyższa w większości języków nazwana Bogiem oraz że ów Bóg pragnie lepszego losu dla tych, których stworzył. Dążąc do tego celu, uważali się za ramiona, ręce i palce Boga, z pewnością jednak kiedyś nadejdzie dzień, kiedy uświadomią sobie, że kroczyli niewłaściwą drogą, że nie do nich należało wprowadzanie porządku we wszechświecie. Ustatkują się, znajdą sobie właściwe miejsce, potem zaś, jak wiele ras przed nimi i po nich, roztopią się w nieskończonej różnorodności galaktyki. Z Kulturą sprawy miały się zupełnie inaczej. Horza nie potrafił sobie wyobrazić kresu prowadzonej przez nią polityki nieustającej, coraz bardziej agresywnej ingerencji. Nie ograniczona żadnymi naturalnymi barierami, Kultura mogła rozrastać się bez końca; niczym kolonia zbuntowanych komórek rakowych pozbawionych komendy „stop” w genetycznym programie, była w stanie rosnąć bez przerwy. Nie potrafiła sama się zatrzymać, w związku z czym musiał znaleźć się ktoś, kto ją do tego zmusi.
Wiele lat temu Horza postanowił poświęcić się działaniu zmierzającemu właśnie do tego celu. Wyglądało na to, że jeśli nie zdoła się wymknąć Zjadaczom, jego misja wkrótce dobiegnie końca. Fwi-Song bredził jeszcze jakiś czas, a następnie, po krótkiej konsultacji z Pierwszym, polecił, żeby odwrócono go twarzą do wyznawców, i rozpoczął kolejną przemowę, tym razem w miejscowym narzeczu, nie rozumiał ani słowa, był jednak prawie pewien, że prorok wygłasza płomienne kazanie, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozlegające się co chwila odgłosy, które świadczyły o tym, że znaczna część jego uczniów cierpi na poważne dolegliwości żołądkowe. W miarę jak słońce opuszczało się niżej nad ocean, robiło się coraz chłodniej.
Po kazaniu Zjadacze kolejno podchodzili do proroka, kłaniali się nisko, po czym z powagą szeptali mu coś do ucha. Fwi-Song, z błogim uśmiechem na ustach, słuchał w milczeniu, od czasu do czasu kiwając gruszkowatą głową. Później rozpoczęły się śpiewy i tańce, proroka umyto i natarto wonnymi olejkami, po czym, szeroko uśmiechniętego, odniesiono w głąb wyspy, do lasu otaczającego samotne wzniesienie. Dorzucono drewna do ognia, Zjadacze zaś rozsiedli się tu i ówdzie w małych grupkach albo wyruszyli na wędrówkę wzdłuż plaży z niezdarnie splecionymi koszami i torbami, przypuszczalnie w poszukiwaniu śniętych ryb i innych, wyrzuconych przez morze śmieci. O zachodzie słońca do pięciu milczących Zjadaczy, którzy rozsiedli się wokół ogniska przed Horzą, dołączył Pierwszy. Do tej pory wychudzeni obszarpańcy prawie nie zwracali uwagi na Metamorfa;
Pierwszy usiadł zaledwie dwa kroki od niego, z małym kamieniem w jednej ręce i jedną ze stalowych sztucznych szczęk proroka w drugiej. Rozmawiając półgłosem z pozostałymi Zjadaczami, polerował i ostrzył zęby, kiedy zaś większość członków plemienia poszła do namiotów, podniósł się z piasku, rozwiązał szmatę i wyjął Horzy knebel z ust. Metamorf natychmiast zaczął intensywnie oddychać przez usta, żeby pozbyć się ohydnego smaku, jednocześnie poruszając zdrętwiałą szczęką oraz rękami i nogami — na ile pozwalały krępujące go więzy. Pierwszy wrócił na swoje miejsce przy ognisku i ponownie zajął się pucowaniem błyszczących stalowych zębów.
— Wygodnie? — zapytał od niechcenia.
— Bywało już lepiej.
— Zapewniam cię, że będzie dużo gorzej… przyjacielu.
Ostatnie słowo zabrzmiało jak przekleństwo.
— Nazywam się Horza.
Pierwszy potrząsnął głową.
— Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. Twoje imię jest nieważne. Ty też jesteś bez znaczenia.
— Od jakiegoś czasu odnoszę właśnie takie wrażenie — przyznał mu rację Horza.
— Naprawdę? — Pierwszy wstał i podszedł do Metamorfa. — Co ty powiesz? — Machnął ręką, w której trzymał stalową szczękę; zęby rozorały lewy policzek Horzy. — Myślisz, że jesteś cwany, co? Myślisz, że uda ci się wywinąć? — Kopnął go w brzuch. Horza zwinąłby się, gdyby mógł. — Widzisz? Naprawdę nic nie znaczysz. Jesteś tylko kawałkiem miecha, jak każdy. Wszyscy jesteśmy miechem, a poza tym… — Pierwszy ponownie kopnął więźnia. — Ból nie istnieje. To tylko procesy chemiczne, elektryczne i różne inne, zgadza się?
— Eee… — wystękał Horza. — Jasne. Oczywiście.
— Świetnie. — Pierwszy uśmiechnął się z satysfakcją. — Pamiętaj o tym jutro. Jesteś tylko kawałem miecha, tak samo jak prorok, tylko że on jest większy od ciebie.
— Więc nie wierzycie w istnienie duszy? — zapytał ostrożnie Horza. Bał się, że sprowokuje Pierwszego do kolejnego kopnięcia, ale ten tylko parsknął śmiechem.
— Pieprzę twoją duszę, znajdo. Módl się, żeby nic takiego nie istniało. Ludzie, których tu widzisz, to Zjadacze, ale są i tacy, którzy żyją tylko po to, żeby być zjadanymi. Ponieważ ty do nich należysz, byłoby dla ciebie lepiej, gdyby dusza nie istniała. — Ponownie wepchnął Horzy do ust cuchnący gałgan i związał mu go z tyłu głowy. — Tak, dusza by ci tylko zawadzała, przyjacielu, ale gdyby jednak okazało się, że ją masz, koniecznie wpadnij tu jeszcze kiedyś, żeby mi o tym powiedzieć. Chętnie się pośmieję.
Niedługo potem adiutant Fwi-Songa uporał się z ostrzeniem zębów, wstał i powiedział coś do Zjadaczy. Po chwili wszyscy znikli w namiotach, zostawiając Horze samego na opustoszałej plaży, wśród dogasających ognisk.
Od strony rafy dobiegał przytłumiony łoskot fal, po niebie powoli przesuwały się gwiazdy, dzienna część orbitala przecinała firmament prostą jasną krechą. Pękaty prom Kultury czekał cierpliwie; wypełnione mrokiem rufowe wejście wyglądało jak otwór bezpiecznej jaskini.
Horza zdążył dokładnie zbadać węzły zaciśnięte na sznurach, którymi go związano. Wyszczuplenie nadgarstków nic by mu nie dało, linka bowiem została niechcący lub celowo namoczona przed użyciem i teraz, schnąc, kurczyła się wyraźnie. Oczywiście mógł zwiększyć wydzielanie kwasu w gruczołach potowych tam, gdzie sznury stykały się z ciałem; warto było spróbować, choć nawet długa noc na Vavatchu była za krótka, żeby ta metoda odniosła zamierzony skutek. Ból nie istnieje, pomyślał z przekąsem. Co za pieprzenie. Obudził się o świcie. Kilku Zjadaczy myło się na przybrzeżnej płyciźnie. Było mu potwornie zimno — nad ranem przyszła chłodna bryza, w dodatku podczas lekkiego transu, w jaki musiał się wprowadzić, by przyspieszyć zmiany w gruczołach potowych, temperatura jego ciała spadła o kilka stopni. Napiął sznury w nadziei, że wyczuje choćby najmniejszy luz albo usłyszy trzeszczenie włókien; nic z tego. Jedynym efektem było bolesne pieczenie skóry na nadgarstkach, podrażnionej przez kwas. Trochę go to zaniepokoiło; jeśli miał udawać Kraiklyna, musiał skopiować również jego linie papilarne, do tego zaś potrzebował nienaruszonej skóry. Zaraz jednak omal nie roześmiał się na głos. Po co zawracać sobie głowę takimi sprawami, jeśli wszystko wskazuje na to, że nawet nie doczeka zmierzchu?