Przecież ból nie istnieje, pomyślał i czym prędzej ruszył w kierunku promu.
Kiedy ukryci w maszynie Zjadacze zobaczyli, że się zbliża, z wrzaskiem rzucili się do ucieczki. Niektórzy pognali wzdłuż plaży, w nadziei że dogonią odpływające pirogi, inni pobiegli do lasu. Horza zwolnił kroku, żeby przypadkiem nie wpaść na któregoś z nich. Nieufnie zajrzał do wnętrza promu. Ujrzał kilka rzędów siedzeń, światła oraz grodź oddzielającą przedział pasażerski od kabiny pilotów. Ani żywej duszy. Odetchnął głęboko, po czym wszedł po łagodnie wznoszącej się rampie.
— Witaj — rozległ się dość prymitywnie zsyntetyzowany głos. Prom był stary i mocno sfatygowany. Z pewnością został wytworzony przez Kulturę, ale w niczym nie przypominał lśniących nowością, estetycznych produktów, które stanowiły jej chlubę. — Dlaczego ci ludzie uciekli przed tobą?
Horza wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. — Był nagi, w jednej ręce ściskał pistolet, drugą miał paskudnie okaleczoną, choć krwawienie już ustąpiło. Przypuszczalnie wyglądał dość przerażająco, ale miał nadzieję, że prom nie jest w stanie tego ocenić. Postanowił udawać ignorancję. — Gdzie jesteś? I kim jesteś?
Rozglądał się z przesadną ciekawością, szczególnie dużo uwagi poświęcając przedniej części pojazdu, gdzie znajdowały się instrumenty kontrolne.
— Jestem promem, a raczej jego mózgiem. Jak się miewasz?
— Nieźle — odparł Horza. — Całkiem nieźle. A ty?
— Dziękuję, bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności. Co prawda wcale mi się nie nudziło, ale miło móc z kimś wreszcie porozmawiać. Świetnie znasz maraiński. Gdzie się nauczyłeś?
— Eee… Na kursie. — Udał, że z zainteresowaniem przygląda się sufitowi. — Słuchaj, nie mam pojęcia, gdzie powinienem patrzeć, kiedy do ciebie mówię…
— Cha, cha! — roześmiał się prom. — Najlepiej tutaj, na przednią grodź. — Horza posłusznie skierował tam spojrzenie. — Widzisz nieduże ciemne kółko pod sufitem? To jedno z moich oczu.
— Aha. — Horza uśmiechnął się i pomachał okaleczoną ręką. — Cześć. Jestem Orab.
— Witaj, Orab. Ja nazywam się Tsealsir. Prawdę powiedziawszy, to tylko część mojego pełnego imienia, ale na pewno wystarczy. Możesz mi powiedzieć, co się tutaj właściwie dzieje? Zakazano mi obserwowania ludzi, których mam uratować, bo podobno mogłoby to niekorzystnie wpłynąć na funkcjonowanie moich obwodów, ale słyszałem okropne krzyki, a zaraz potem wszyscy, którzy się we mnie schronili, uciekli na twój widok. Co masz w ręku? Czy to broń? Jeśli tak, musisz oddać ją na przechowanie. Jestem tu po to, żeby ewakuować ludzi, którzy chcą opuścić orbital przed jego zniszczeniem. Na pokładzie nie może być żadnej broni, bo przecież mogłoby dojść do wypadku, nieprawdaż? Boli cię ten palec? Mój automed jest znakomicie wyposażony. Chcesz z niego skorzystać?
— Świetny pomysł.
— W takim razie bardzo proszę. Znajdziesz go w przednim przedziale, zaraz po lewej stronie drzwi.
Horza ruszył między rzędami siedzeń ku przodowi maszyny. Chociaż bez wątpienia bardzo stary, prom pachniał… nie potrafił określić czym. Chyba sztucznymi tworzywami. Po naturalnych, ale odrażających zapachach, jakie towarzyszyły mu przez minioną dobę, Horza niemal rozkoszował się tą sterylną wonią, mimo że kojarzyła się jednoznacznie z Kulturą, jego największym wrogiem. Podniósł wyżej pistolet i dotknął go, jakby coś przy nim robił.
— Zabezpieczyłem broń — poinformował oko pod sufitem. — Nie mam zamiaru do nikogo strzelać, ale tamci ludzie próbowali mnie zabić, więc czuję się bezpieczniej, kiedy mam ją przy sobie. Chyba mnie rozumiesz?
— Nie bardzo, Orab, chociaż domyślam się, co czujesz. Pamiętaj jednak, że musisz oddać broń przed startem.
— Jasne. Dostaniesz pistolet, jak tylko zamkniesz tylne wrota.
— Z przyjemnością zamknąłbym je, jeśli dzięki temu miałbyś się poczuć bezpieczniej, ale nie mogę. Widzisz, Orab, jestem tu po to, żeby ewakuować ludzi, którzy zechcą opuścić orbital przed jego zniszczeniem, więc każdy, kto tylko ma ochotę, może wejść na pokład. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek miałby nie chcieć się ewakuować, ale powiedziano mi, żebym się zanadto nie przejmował, jeśli część ludzi zostanie, chociaż moim zdaniem postąpią bardzo głupio. A co ty o tym myślisz, Orab?
Horza grzebał w automedzie, jednocześnie rozglądając się po krótkim korytarzyku.
— Słucham? Tak, oczywiście. A kiedy ma nastąpić wybuch? Wsadził głowę do kabiny pilotów; na ścianie pod sufitem, tyle że skierowane do przodu, tkwiło identyczne oko jak w przedziale pasażerskim. Horza uśmiechnął się kretyńsko, pomachał ręką i cofnął głowę.
— Ach, to ty! — ucieszył się prom. — Hej! Obawiam się, że będziemy zmuszeni zniszczyć orbital za czterdzieści trzy godziny standardowe, chyba że do tego czasu Idirianie zmądrzeją i zrezygnują z zamiaru przekształcenia go w swoją bazę wojskową.
Horza coś mruknął, z namysłem przyglądając się zarysowi niedużych drzwiczek w ścianie bezpośrednio nad tymi, które musiał otworzyć, żeby dostać się do automeda. Wszystko wskazywało na to, że prom dysponował tylko dwoma wewnętrznymi oczami — jednym w kabinie pilotów, skierowanym ku dziobowi, i drugim, patrzącym w kierunku rufy, w kabinie dla pasażerów. Krótki korytarzyk łączący oba pomieszczenia znajdował się poza ich zasięgiem. Zerknął do tyłu, przez otwarte na oścież wrota; poruszały się tylko wierzchołki odległych drzew oraz dym dogasających ognisk. Dopiero teraz miał czas, żeby przyjrzeć się uważnie pistoletowi. Była to broń palna starego typu, z pociskami ukrytymi w trudnym do zlokalizowania magazynku. Sądząc po wskaźniku, został jeszcze jeden, a może jedenaście nabojów z dwunastu.
— Tak… — westchnął prom. — To rzeczywiście bardzo smutne, ale podczas wojny niekiedy nie sposób uniknąć takich sytuacji. Naturalnie nie chcę przez to powiedzieć, że cokolwiek z tego rozumiem. Bądź co bądź, jestem tylko skromnym promem i znam swoje miejsce. Kiedyś przekazano mnie w prezencie na jeden z megastatków, ponieważ Kultura uznała mnie za przestarzały. Wydaje mi się, że przy odrobinie dobrych chęci mogli mnie zmodernizować, ale nie zrobili tego. Zresztą nieważne. Cieszę się, że znowu mnie potrzebują. Powiadam ci, to cholernie ciężka robota odszukać wszystkich mieszkańców orbitala i w porę zabrać tych, którzy chcą się uratować. Będzie mi przykro, kiedy Vavatch przestanie istnieć, bo przeżyłem na nim wiele szczęśliwych dni. Cóż, tak to już bywa. A co z twoim palcem? Chcesz, żebym go obejrzał? Bądź uprzejmy przejść z automedem do któregoś z pomieszczeń, żebym mógł cię zbadać. Może uda mi się ci pomóc. Oj! Czyżbyś dotykał którejś z pozostałych szafek w korytarzyku? Horza właśnie mocował się z drzwiczkami pod sufitem, usiłując podważyć je lufą pistoletu.
— Skądże znowu! — zaprzeczył i naparł całym ciężarem ciała. — Trzymam się od nich z daleka.
— To dziwne. Wydaje mi się, że coś czuję… Jesteś pewien?
— Całkowicie — zapewnił Horza.
Ponowił próbę i drzwiczki otworzyły się z hukiem, odsłaniając plątaninę kabli, rur, włókien optycznych, przełączników i przekaźników.
— Auu! — zawył prom.
— O kurczę! — wykrzyknął Horza. — Coś je wypchnęło! Pali się!
Chwycił oburącz pistolet, podniósł, starannie wycelował.