Naturalnie pod warunkiem że jej doczeka.
7. Gra w zniszczenie
— Zniszczenie, gra zakazana. Dziś wieczorem, w tym oto ponurym, przykrytym kopułą budynku po drugiej stronie placu zbiorą się gracze nadciągającej zagłady, starannie wyselekcjonowane grono najzamożniejszych psycholi galaktyki, i zasiądą do rozgrywki, która tak ma się do prawdziwego życia jak opera mydlana do prawdziwej tragedii. Znajdujemy się w dwuporcie Evanauth na orbitalu Vavatch, tym samym, który za około jedenaście godzin standardowych przeistoczy się w chmurę kosmicznego pyłu. Stanie się tak dlatego, że wojna między Idirianami a Kulturą osiągnęła kolejne, jeszcze wyższe stadium trwania przy niewzruszonych zasadach za wszelką cenę i bez względu na okoliczności, osiągając jednocześnie kolejne dno zdrowego rozsądku. Nie słynne megastatki ani nie zapierające dech w piersi ogrom i piękno tutejszego oceanu, lecz właśnie zbliżająca się wielkimi krokami katastrofa przyciągnęła na Vavatch te odrażające sępy. Ludzie ci znaleźli się tutaj, ponieważ orbital już niedługo ulegnie zagładzie, oni zaś sądzą, iż w tych okolicznościach gra w zniszczenie — w gruncie rzeczy jest to najzwyklejsza karciana gra wzbogacona o kilka szczegółów mających uczynić ją jeszcze atrakcyjniejszą dla osobników cierpiących na zaburzenia osobowości — nabiera szczególnego, niemal magicznego wymiaru.
Spotykali się już na planetach, którym zagrażało zderzenie z kometą lub meteorem, w kraterach wulkanów na krótko przed erupcją, w miastach, które miały ulec zniszczeniu w wyniku rytualnych bombardowań jądrowych, na asteroidach mknących ku sercom gwiazd, przed czołem lodowców i języków lawy, we wnętrzu statków kosmicznych zbudowanych przez nieznane istoty, zmierzających w kierunku czarnych dziur, w ociekających przepychem pałacach, które lada chwila miały zostać zdobyte i splądrowane przez ogarnięte szaleństwem tłumy… Krótko mówiąc wszędzie tam, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się znaleźć choćby kilka sekund po nich. Cóż, może to i niezwykły sposób szukania podniet, ale przecież w galaktyce aż roi się od przeróżnych dziwaków.
Tym razem ci superbogaci straceńcy zjawili się właśnie tutaj. Obecnie trzeźwieją na pokładach wynajętych liniowców albo własnych statków, niektórzy zaś poddają się operacjom plastycznym lub przeróżnym terapiom (niekiedy obu naraz), które mają umożliwić im funkcjonowanie w normalnym, czy też prawie normalnym społeczeństwie. Bez tych zabiegów, po długich tygodniach albo nawet miesiącach spędzonych na oddawaniu się trudnym do wyobrażenia perwersjom lub przebywaniu w stanie niepojętym dla zwykłego człowieka, szybka adaptacja z pewnością nie byłaby możliwa. W tym samym czasie osobiście lub przy pomocy sług szykują zapasy gotówki oraz przetrząsają szpitale, przytułki i zamrażalnie w poszukiwaniu istnień, dzięki którym będą mogli zasiąść przy stoliku. W ślad za nimi przybywają tłumy kibiców, poszukiwaczy szczęścia, przegranych żądnych rewanżu, pod warunkiem że uda im się zgromadzić wystarczająco dużo gotówki i istnień… a także typowe dla gry w zniszczenie gromady ludzkiego śmiecia: głuptaki, czyli ofiary nadzwyczajnego emocjonalnego napięcia, stanowiącego nieodłączną część rozgrywki, a także hieny, które żerują na okruchach podniecenia i przerażenia pozostawionych przez ich idoli, czyli graczy. Nikt dokładnie nie wie, skąd czerpią informacje o tym, gdzie i kiedy ma się odbyć kolejna rozgrywka, ani w jaki sposób są w stanie dotrzeć na czas; nie ulega jednak wątpliwości, że wiadomość dociera do wszystkich, którzy chcą albo muszą brać udział w spektaklu, i że wszyscy, albo prawie wszyscy, zjawiają się w wyznaczonym miejscu niczym żądne krwi upiory.
Kiedyś w zniszczenie grano właśnie w takich niespokojnych okolicznościach, jako że tylko w sytuacji skrajnego zagrożenia, w sytuacji gdy słowa takie jak prawo i moralność przestają cokolwiek znaczyć, pojawiała się szansa przeprowadzenia rozgrywki w — przynajmniej teoretycznie — bardziej cywilizowanych częściach galaktyki. Wiem, trudno w to uwierzyć, ale gracze uważają, iż oni także są cywilizowani. Obecnie, ponieważ przemiana gwiazdy w nową, eksplozja planety albo inny kataklizm o podobnej skali traktowane są jako metafizyczny symbol śmiertelności wszystkiego, i ponieważ uczestniczące w grze istnienia kwalifikują się wyłącznie spośród ochotników, w wielu miejscach liberalne władze oficjalnie wydają zgodę na zorganizowanie turnieju. Co prawda niektórzy twierdzą, że od kiedy rozgrywkami zainteresowały się środki przekazu, nie jest to już to samo co dawniej, ale ja nadal uważam, iż zniszczenie w dalszym ciągu stanowi rozrywkę dla osobników złych do szpiku kości i szalonych, dla bogatych i beztroskich, ale nie nieostrożnych, dla samotnych, lecz dobrze ustosunkowanych. Zniszczenie wciąż zbiera ofiary, i to nie tylko wśród istnień albo graczy.
Nazwano je najbardziej dekadencką rozrywką w historii ludzkości. Na jego obronę można powiedzieć tylko tyle, że stanowi obsesję wielu zdegenerowanych, groźnych umysłów — bogowie tylko wiedzą, czym by się one zajmowały, gdyby nie poświęciły się bez reszty tej okrutnej grze. Zniszczenie przypomina nam bezustannie (jakbyśmy dobrze o tym nie wiedzieli!), do jak wielkiego okrucieństwa i szaleństwa bywają zdolne dwunożne istoty zbudowane ze związków węgla, od czasu do czasu zaś eliminuje któregoś z graczy i sieje lęk w sercach pozostałych. W naszych szalonych czasach należy być wdzięcznym za każdą, choćby najkrótszą chwilę opamiętania.
Wkrótce przedstawię kolejną relację, tym razem z wnętrza głównej sali, naturalnie pod warunkiem że uda mi się tam dostać. Tymczasem bywajcie i miejcie się na baczności. Z Evanauth na orbitalu Vavatch mówił Sorbole Oko.
Częściowo zamaskowana twarz człowieka stojącego na obszernym, oświetlonym promieniami słońca placu, znikła z miniaturowego ekranu. Horza wyłączył obraz; na ekranie pozostały tylko maleńkie cyferki, odmierzające czas, jaki pozostał do zniszczenia orbitala. Sorbole Oko, jeden z najsłynniejszych humanoidalnych reporterów, szczycący się tym, że potrafi dotrzeć prawie wszędzie, a szczególnie tam, gdzie nie powinien, z pewnością właśnie był zajęty szukaniem możliwości wejścia do sali gier — o ile już tam się nie wślizgnął. Relacja, którą Horza właśnie obejrzał, została zarejestrowana wczesnym popołudniem. Sorbole Oko z pewnością przywdział przebranie; na szczęście Horza zdołał przekupić strażników i dostać się do sali, zanim nadano materiał przygotowany przez wszędobylskiego reportera. Teraz zadanie mogłoby się okazać jeszcze trudniejsze albo wręcz niemożliwe do zrealizowania.
Horza, podobny jak dwie krople wody do Kraiklyna, postanowił udawać głuptaka — jednego z emocjonalnych straceńców, wędrujących za graczami po mrocznych obrzeżach cywilizacji. Na dobrą sprawę nie miał wyboru, ponieważ okazało się, że wszystkie karty wstępu, z wyjątkiem tych na najdroższe miejsca, wyprzedano dzień wcześniej. Z pięciu aońskich kredytek zostały mu już tylko trzy, choć miał jeszcze trochę zapasu na kilku kartach kredytowych, które kupił wcześniej. W miarę zbliżania się chwili zagłady orbitala, pieniądze błyskawicznie traciły na wartości.
Rozejrzał się po ogromnej sali. Siedział w jednym z najdalszych rzędów pnącego się stromo w górę amfiteatru, tuż pod przezroczystą kopułą, przez którą widać było wąską, oświetloną słonecznymi promieniami wstążkę dziennej strony orbitala oraz nieruchome gwiazdy zawieszone w granatowoczarnej pustce; na tym tle niestrudzenie przesuwały się jasne punkciki przylatujących i odlatujących promów (tych ostatnich było znacznie więcej). Wnętrze sali wypełniała leciutka mgiełka, rozjarzona blaskiem ogni sztucznych wybuchających pod przezroczystym sklepieniem. Po przeciwnej stronie amfiteatru stał chór złożony z identycznych humanoidów o beczkowatych klatkach piersiowych i wyjątkowo długich szyjach. Różnili się tylko wysokością emitowanych dźwięków. W pierwszej chwili można było odnieść wrażenie, że to głównie oni są sprawcami wrzawy rozbrzmiewającej w ogromnej budowli; przyjrzawszy się bliżej, Horza dostrzegł w wielu miejscach lekko fosforyzujące, fioletowe krawędzie pól dźwiękowych otaczających mniejsze sceny, na których występowali tancerze, śpiewacy, akrobaci i bokserzy. Odgłosy z tych miejsc wznosiły się pod przejrzystą kopułę, tworząc niezwykłą mieszaninę o trudnym do przeanalizowania składzie.