Выбрать главу

Widownia, ciasno wypełniająca wznoszący się stromo amfiteatr, przypominała wzburzone morze. Składała się z dziesięciu, a może nawet dwudziestu tysięcy kibiców, w większości ludzi, ale znajdowało się wśród nich także sporo istot o niehumanoidalnych kształtach oraz maszyny i drony. Widzowie stali, siedzieli, leżeli lub przechadzali się, obserwując iluzjonistów, żonglerów, hipnotyzerów, aktorów, mówców, deklamatorów, striptizerki i striptizerów oraz dziesiątki innych artystów, którzy pojedynczo lub zespołowo prezentowali swoje umiejętności. Nad kilkoma największymi lożami rozpięto namioty, w innych poustawiano rzędy wygodnych foteli i szezlongów. Nad scenami rozbłyskiwały różnobarwne światła, unosił się dym, harcowały hologramy i soligramy. Gdzieniegdzie trwały w pozornym bezruchu projekcje skomplikowanych trójwymiarowych labiryntów, miejscami całkiem przejrzyste; w ich wnętrzu poruszały się trudne do zidentyfikowania kształty.

Pod kopulastym sklepieniem trwał spowolniony pokaz akrobatyczny na trapezach. Uczestniczące w nim zwierzęta miały pod koniec spektaklu stoczyć między sobą walkę na śmierć i życie. Horze minęła rozgadana grupka widzów. Były to wyjątkowo smukłe humanoidy w przebogatych szatach z materiału przypominającego oglądane nocą z orbity gigantyczne, rozmigotane niezliczonymi światłami miasto. Ich wysokie głosy chwilami stawały się prawie niesłyszalne, a z plątaniny delikatnych kolorowych rurek, która otaczała ich jaskrawoczerwone i ciemnofioletowe twarze, wydobywały się obłoczki fosforyzującego gazu. Metamorf odprowadził ich wzrokiem. Na rozwianych ni to płaszczach, ni pelerynach mrowie świecących punkcików tworzyło rozdzielony na kilka części wizerunek wielkiej twarzy; wyglądało to tak, jakby obraz był emitowany przez projektor zainstalowany pod sklepieniem sali. Kiedy Horza wciągnął w płuca powietrze zawierające odrobinę rozrzedzonego pomarańczowego gazu, zakręciło mu się w głowie; natychmiast wydał swoim gruczołom polecenie zneutralizowania narkotyku. Zaledwie kilka sekund później mógł bez przeszkód kontynuować obserwacje.

Oko cyklonu było tak małe, że łatwo mogło umknąć uwagi. Znajdowało się nie w centralnej części sali, lecz blisko krawędzi elipsowatego obszaru stanowiącego najniższy poziom areny. Pod parasolem jeszcze nieczynnych reflektorów stał tam okrągły stół, w sam raz taki, aby wokół niego zmieściło się szesnaście obszernych foteli rozmaitych kształtów i wysokości. Fragment stołu przed każdym z nich był pomalowany na inny kolor. Przy blacie zainstalowano szesnaście konsolet z pasami, taśmami i zaczepami, za każdym fotelem natomiast na niewielkiej przestrzeni tłoczyło się po dwanaście krzeseł. Od foteli i stołu oddzielał je niski płotek, znacznie wyższy zaś i dużo bardziej solidny odgradzał je od widowni, na której już gromadzili się milczący widzowie. Najbliższe miejsca zajmowały głównie głuptaki. Wyglądało na to, że gra rozpocznie się z pewnym opóźnieniem, więc Horza usiadł na czymś, co było albo idiotycznie zaprojektowanym krzesłem, albo rzeźbą stworzoną przez artystę pozbawionego choćby odrobiny wyobraźni. Znajdował się w jednym z ostatnich, najwyżej położonych rzędów, skąd roztaczał się widok na całą salę. W pobliżu nie było nikogo. Wsunąwszy rękę pod grubą koszulę, oderwał kawałek sztucznej skóry z brzucha, zgniótł w kulkę i wrzucił do donicy z małym drzewkiem, po czym sprawdził, czy ukryte pod maskującą powłoką karty kredytowe, miniaturowy terminal, kryształy pamięci i niewielki pistolet są na swoich miejscach. Nagle kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie: zbliżał się niewysoki, ubrany na czarno człowiek. Mężczyzna zatrzymał się jakieś pięć metrów od Horzy, przez chwilę przyglądał mu się uważnie z przechyloną głową, po czym podszedł bliżej.

— Hej, ty! Chcesz być istnieniem?

— Nie. Odejdź.

Mężczyzna pociągnął nosem i oddalił się bez słowa. Kilka kroków dalej zatrzymał się, pochylił i szturchnął trudny do zidentyfikowania kształt leżący w półmroku. Kształt wyprostował się i Horza ujrzał bardzo piękną kobietę o długich białych włosach i zachwycającej, lecz wyjątkowo smutnej twarzy. Mężczyzna coś do niej powiedział, a ona pokręciła głową. Chwilę potem uczyniła to ponownie, po czym ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. Człowiek w czerni ruszył dalej.

Lot promem Kultury przebiegł dość spokojnie. Mimo początkowych kłopotów, Horzy wreszcie udało się nawiązać łączność z systemem nawigacyjnym orbitala, ustalić swoje położenie i wyruszyć na poszukiwania megastatku, a raczej tego co z niego zostało. Zażerając się awaryjnymi racjami żywnościowymi, przeszukiwał kanały informacyjne, aż wreszcie natrafił na doniesienia o katastrowie „Olmedreki”. Na zdjęciach widać było lekko przechylony na burtę i ku rufie megastatek na spokojnym morzu usianym krą i górami lodowymi. Przednia, co najmniej kilometrowej długości część kadłuba tkwiła w gigantycznej barierze lodowej. Wokół jednostki, niczym muchy nad martwym ciałem dinozaura, uwijały się statki powietrzne oraz kilka promów orbitalnych. W komentarzach donoszono o powtórnej zagadkowej eksplozji nuklearnej na pokładzie. W chwili kiedy na miejsce katastrofy dotarły siły policyjne, megastatek był zupełnie pusty. Usłyszawszy tę wiadomość, Horza natychmiast zmienił kurs na Evanauth.

Miał zaledwie trzy aońskie kredytki, więc sprzedał prom za pięć. Cena była śmiesznie niska, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę zbliżającą się wielkimi krokami zagładę orbitala, ale zależało mu na czasie, a poza tym pośrednik, z którym zawarł transakcję, sporo ryzykował: maszyna ponad wszelką wątpliwość stanowiła produkt Kultury, a że mózg pokładowy uległ dewastacji, z dużą dozą prawdopodobieństwa można było przypuszczać, że prom został ukradziony. Dla Kultury dewastacja mózgu kierującego działaniem maszyny równała się morderstwu.

W ciągu zaledwie trzech godzin Horza sprzedał prom, kupił ubranie, kryształy, broń, terminal oraz sporo informacji. Wszystko, z wyjątkiem informacji, było bardzo tanie.

Wiedział już, że na orbitalu, a raczej pod nim, we wnętrzu byłej Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej „Granica Wyobraźni”, znajdował się pojazd pasujący jak ulał do opisu „Wiru Czystego Powietrza”. Początkowo trudno mu było uwierzyć, ale wszystko potwierdzało to przypuszczenie. Według agencji informacyjnej, z której usług korzystał, jednostka podobna jak dwie krople wody do „Wiru” przed dwoma dniami została przyholowana do dwuportu Evanauth z uszkodzonym napędem nadprzestrzennym. Działały tylko silniki jądrowe. Niestety, nie udało mu się precyzyjnie ustalić miejsca jej pobytu. A więc „Wir” zdołał jednak ocalić niedobitki Wolnej Grupy Kraiklyna; najprawdopodobniej sterowany zdalnie z megastatku przedostał się nad wewnętrzną część orbitala, zabrał z pokładu wraku resztki załogi, po czym natychmiast spróbował dokonać skoku w nadprzestrzeń, co zakończyło się uszkodzeniem napędu. Horza nie miał pojęcia, kto właściwie ocalał, ale był niemal pewien, że wśród uratowanych jest także sam Kraiklyn; tylko on byłby w stanie za pomocą zdalnego sterowania przeprowadzić statek kosmiczny nad krawędzią orbitala. Miał nadzieję, że spotka Kraiklyna w sali, w której miała się odbyć rozgrywka, w przeciwnym razie zamierzał zaraz potem udać się na poszukiwanie „Wiru”, wciąż bowiem wybierał się na Schar, a najłatwiej mógłby się tam dostać właśnie na pokładzie statku Kraiklyna. Miał nadzieję, że Yalson nic się nie stało, miał też nadzieję, że „Granica Wyobraźni” naprawdę jest zdemilitaryzowana i że w okolicy Vavatcha rzeczywiście nie ma żadnych jednostek Kultury. Minęło już wystarczająco dużo czasu, by jej Umysły odkryły, że „Wir” znajdował się dość blisko „Ręki Boga 137” i że rozbitkowie, a ściśle rzecz biorąc rozbitek z idiriańskiego okrętu bojowego mógł przy odrobinie szczęścia zostać uratowany przez statek Kraiklyna. Rozparł się wygodnie w fotelu — albo na rzeźbie — zamknął oczy i zajął się pozbywaniem fizyczno-umysłowego kamuflażu, który upodobnił go do głuptaka. Musiał znowu wyglądać i myśleć jak Kraiklyn.