— Twoja pewność siebie wręcz mnie onieśmiela — stwierdził Horza z kwaśną miną.
W tej samej chwili natężenie i wysokość dźwięków stanowiących tło dla rozmowy uległo wyraźnej zmianie. Xoralundra przysunął hełm, zerknął na jeden z miniaturowych wewnętrznych ekranów i skinął głową.
— W porządku. Wyruszyliśmy. — Przeniósł wzrok z powrotem na Metamorfa. — Muszę powiedzieć ci o czymś jeszcze. Eskadra naszych okrętów, która zniszczyła jednostkę Kultury, podjęła próbę dotarcia na Schar.
Horza zmarszczył brwi.
— Oszaleli?
— Wręcz przeciwnie. Działali nadzwyczaj roztropnie. Wykorzystali jedno z chuy-hirtsi, których całe stado schwytali nieco wcześniej i chwilowo zdeaktywowali, żeby w przyszłości wykorzystać do zaskakującego ataku na jakąś bazę Kultury. Rzucili je na barierę, ale chociaż trajektoria lotu omijała planetę, podstęp się nie udał. Chuy-hirtsi zostało poważnie uszkodzone, a kiedy wyszło z nadprzestrzeni, wpadło w górne warstwy atmosfery i spłonęło.
— Tak, to rzeczywiście był interesujący pomysł, ale i tak z góry skazany na niepowodzenie. Przy Dra’Azon nawet ten cudowny Umysł, na którym tak ci zależy, wygląda jak zabawka dla dzieci. Trzeba czegoś więcej, żeby ich oszukać.
— Sądzisz, że ci się uda?
— Nie wiem. Wątpię, żeby potrafili czytać w myślach, ale kto wie? Na szczęście jestem prawie pewien, że nie wiedzą o wojnie i że nie obchodziło ich, co porabiałem przez te lata po opuszczeniu Schara, więc chyba nie powinni niczego podejrzewać, chociaż… — Wzruszył ramionami. — Tak czy inaczej, warto spróbować.
— Doskonale. W szczegóły wprowadzimy cię zaraz po tym, jak dołączymy do floty, a na razie powinniśmy się modlić, żeby nie spotkała nas żadna przykra niespodzianka. Pomyślałem sobie, że będziesz chciał porozmawiać z Balvedą, zanim zostanie poddana przesłuchaniu, więc uzyskałem zgodę zastępcy głównego inkwizytora floty.
— Nic nie mogłoby mi sprawić większej przyjemności — odparł z uśmiechem Horza.
Querl wrócił do swoich obowiązków, Horza natomiast został w jego kabinie, żeby odpocząć i posilić się przed spotkaniem z Balvedą. Automatyczna kuchnia krążownika dostarczyła posiłek najbardziej, jej zdaniem, odpowiedni dla humanoidalnej istoty; smakował tak okropnie, że Horza zjadł tylko tyle, by zaspokoić pierwszy głód, po czym przełknął kilka łyków wody destylowanej. Obsługiwał go medjel — jaszczuropodobny stwór mniej więcej dwumetrowej długości, o silnie spłaszczonej głowie i sześciu kończynach. Poruszał się na czterech tylnych, przednie natomiast służyły mu jako ręce. Medjele od zawsze towarzyszyły Idirianom. Oba gatunki łączyła społeczna symbioza, rządząca się na tyle skomplikowanymi zasadami, że od chwili kiedy Idirianie weszli w skład galaktycznej wspólnoty, wielu naukowców straciło mnóstwo lat i zmarnotrawiło ogromne dotacje na badania, które, jak do tej pory, nie pozwoliły wyciągnąć żadnych jednoznacznych albo przynajmniej częściowo wiarygodnych wniosków. Sami Idirianie stanowili szczytowe osiągnięcie ewolucji na Idirze, będąc najpotężniejszymi potworami wśród tamtejszych potworów. Co prawda bezwzględna walka o dominację już dawno zakończyła się ich triumfem — pokonane gatunki, mocno przetrzebione i osłabione, trafiły do ogrodów zoologicznych — Idirianom jednak pozostała w spadku nie tylko słodka świadomość zwycięstwa, lecz także ogromna inteligencja oraz biologiczna nieśmiertelność, stanowiąca i w czasie wojny, i pokoju (przede wszystkim ze względu na wysokie natężenie promieniowania na ich ojczystej planecie) bardziej zaletę niż wadę mogącą doprowadzić do zastoju ewolucyjnego.
Horza podziękował, kiedy medjel zabrał częściowo opróżnione naczynia, ale jaszczur nie odpowiedział. Według powszechnie panującej opinii, medjele dysponowały inteligencją o jedną trzecią mniejszą od inteligencji przeciętnego humanoida (cokolwiek to oznaczało), czyli były dwa do trzech razy głupsze od normalnego Idirianina. Stanowiły jednak doskonałą siłę bojową, tym bardziej że było ich mnóstwo — dziesięć, a może nawet dwanaście razy więcej niż Idirian. Po czterdziestu tysiącach lat starannej hodowli lojalność miały niemal wpisaną w genotyp.
Chociaż był bardzo zmęczony, Horza nawet nie próbował zasnąć, tylko od razu poprosił, żeby zaprowadzono go do Balvedy. Medjel zastanowił się, a następnie zapytał przez interkom, czy może spełnić żądanie człowieka. Odpowiedź Xoralundry była tak gwałtowna, że jaszczur aż się skurczył.
— Proszę za mną — powiedział do Horzy i otworzył drzwi. W korytarzach okrętu, znacznie wyraźniej niż w kabinie Xoralundry, czuć było charakterystyczną woń Idirian, lekka mgiełka zaś sprawiała, że nawet wzrok Horzy sięgał nie dalej niż na kilkanaście metrów. Było gorąco, wilgotno, podłoga delikatnie uginała się pod stopami. Horza podążał szybkim krokiem za medjelem. Minął dwóch Idirian, którzy jednak nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Ich obojętność wynikała nie tyle z faktu, że wszyscy na pokładzie okrętu wiedzieli, kim jest i skąd się tu wziął, ile raczej z tego, że Idirianie niechętnie okazywali ciekawość, a zarazem nie lubili przyznawać się do niewiedzy.
O mało co nie wpadł na dwoje antygrawitacyjnych noszy z rannymi medjelami, pchanych pospiesznie przez dwa uzbrojone jaszczury. Przystanął, uważnie przyjrzał się rannym; spiralne okopcone ślady na pancerzach świadczyły o tym, że użyta została broń plazmowa, tą zaś, o ile mu było wiadomo, nie dysponowała Gerontokracja Sorpenu. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, co to może oznaczać, po czym wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Po dość długiej wędrówce dotarli do masywnych drzwi. Medjel powiedział coś do interkomu i stalowe płyty rozsunęły się na boki. Przed kolejnymi drzwiami stal idiriański strażnik z karabinem laserowym, ale na widok człowieka otworzył je bez żadnych pytań. Horza skinął mu głową i wszedł do środka; drzwi natychmiast zamknęły się za nim, rozsunęły się natomiast kolejne, dwa albo trzy metry dalej. Balveda stała po przeciwnej stronie celi. Na widok Horzy odchyliła głowę do tyłu, a z jej ust wydobył się odgłos trochę podobny do śmiechu.
— No, no… — mruknęła z podziwem. — A więc przeżyłeś. Gratuluję. Aha, tak przy okazji: dotrzymałam obietnicy. Co powiedziałbyś na mały rewanż?
— Witaj — odparł Horza, założył ręce do tyłu i niespiesznie zmierzył kobietę uważnym spojrzeniem. Miała na sobie wciąż tę samą, prostą szatę z szarego materiału i nie była nawet zadraśnięta. — Co się stało z tym czymś, co miałaś na szyi?
Zerknęła w dół, na miejsce gdzie jeszcze niedawno na jej piersi wisiał ozdobny brelok.
— Możesz wierzyć albo nie, ale przeistoczył się w zwykły rejestrator.
Posłała mu niewinny uśmiech i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na miękkiej podłodze. Horza poszedł w jej ślady; nogi bolały go już tylko trochę. Przypomniał sobie smugi na pancerzach rannych medjeli. — W rejestrator, powiadasz? A może w pistolet plazmowy?
Agentka Kultury wzruszyła ramionami.
— Być może.
— Tak właśnie mi się wydawało. Słyszałem też, że twój nieodłączny towarzysz rozstał się z nami w dość gwałtowny sposób. Balveda ponownie wzruszyła ramionami.
— Ciebie zapewne również nie byłoby już tutaj, gdybyś mogła zdradzić Idirianom jakąś ważną tajemnicę — powiedział, patrząc jej prosto w oczy.
— Zapewne — przyznała Balveda. — W każdym razie nie byłabym żywa. — Rozprostowała ramiona i westchnęła głośno. — Przypuszczam, że resztę wojny spędzę w jakimś obozie dla internowanych, chyba że zechcą mnie na kogoś wymienić. Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo.