Выбрать главу

Żyli normalnie. Opowiadali sobie kawały, grali w koszykówkę, jeździli na rowerach, chodzili na balangi, uczyli się, kochali. Nie mieli farta do dziewczyn. Momoriona po prostu unikały. Łatka był zbyt otwarty, szczery, nie umiał grać, podawał się na tacy, sam właził pod babski but. Więc go kiwały. Tyson miał parę dziewczyn, jednak nie spotkał dotychczas takiej, z którą chciałby być naprawdę. W sumie to i lepiej.

Butelka już pusta. Tyson wstał, powoli podszedł do barku, wyjął drugą, a potem jeszcze trzecią, żeby już nie musieć wstawać.

I teraz ta dziewczyna… Teraz. Gdy stwardniał i skamieniał, przestał czuć i myśleć, gdy stracił pamięć. Po to by zapomnieć i po to by się nie dać w pudle. I teraz ta dziewczyna. Przypomniała mu, rozdarła pancerz i przypomniała. Nie miała do tego prawa! Dlaczego jej na to pozwolił?! Dlaczego sobie na to pozwolił?!

Kiedy po wszystkim zakuto go w kajdanki, otępiałego z rozpaczy, bezwolnego, bezmyślnego, szedł jak automat, patrzył jak automat i nie myślał. Trwał. Ich nie było. Nie było chłopców i wtedy, razem z nimi, zginął i on. Przestali do niego mówić, więc on nie mówił do nich. Tak jak woda krążąca w zamkniętym układzie rur i naczyń. Gdy jedno z nich pęka, wylewa się i w końcu nie pozostaje ani jedna kropla. Tak i od niego wraz z chłopcami odeszło wszystko to, czym żyli, co robili, i czuli.

I zdradził ich.

Adwokat przedstawił sprawę jasno.

Wiesz na kogo podnieśliście rękę, ale to nie jest istotne, ważne jest, że postanowiliście podnieść rękę na system. Partii Postępu i rządowi nie jest teraz potrzebny rozgłos. Potrzebują spokoju, potrzebują ciszy, bierności, apatii. Już AsLive robi dużo szumu. Co będzie, gdy i za was weźmie się prasa? Oni przedstawili mi, jako twojemu adwokatowi, propozycję.

Mogą podciągnąć cię pod terroryzm. Wtedy dostaniesz piętnaście, to dolna granica, albo dwadzieścia, albo postarają się szczególnie i wtedy dostaniesz trzydzieści. Ale oni nie chcą takich terrorystów. Nie chcą idei. Idea psuje kalkulację. Idea stwarza grupę, rodzi proroków i herosów. Oni nie chcą męczenników. Jeśli się uprzesz, nic na to nie poradzę. Ale dostaniesz trzydzieści. Jednak oni spreparowali legendę. Zrobiliście napad rabunkowy. Szantaż, wymuszenie kodu bankowego, forsa. Za to grozi ci góra piętnaście. Ty jednak nie byłeś bezpośrednim wykonawcą, tylko kierowcą. Kiedy twoi kumple szatkowali faceta na górze, ty siedziałeś w samochodzie. Może w ogóle nie wiedziałeś, że twoi kolesie są pod bronią, że mają ostre naboje… Dostaniesz sześć. Po czterech wyjdziesz za dobre sprawowanie.

Nie, nie bój się, nic ci nie grozi, aż tak ważny nie jesteś, żeby cię sprzątnąć, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Ze strony Tylanda też ci nic nie grozi. To polityk, potrafi powściągnąć swój gniew. Zresztą… Tyland też nie jest u nich najważniejszy.

No więc, Gerardzie? Chcę, żebyś zrozumiał jedno. Będę cię bronił, niezależnie od tego, jaką decyzję podejmiesz. Ale to, co ja zrobię, nie ma w tym procesie większego znaczenia.

Sprzedał się.

Sprzedał się za powietrze, dom i słońce, za las, za morze, za lata wolności…

Choć nie o tym wtedy myślał. O czym wtedy myślał? O czym wtedy…? O czym…?

Nie, ona nie ma prawa pytać, nie ma prawa oskarżać. Kto jej podsunął kartkę? To przecież poufne informacje. Pewnie ten pieprzony gliniarz. Jak jej powiedzieć, wytłumaczyć… Tłumaczyć się, nie, czemu to on ma się tłumaczyć, zresztą, przecież prawda jest tysiąckroć gorsza od tego kłamstwa. Nie, nie będzie ni mówił.

Pamiętasz drwala stojącego u wrót raju, przyciskającego do piersi siekierę, powtarzającego wciąż „Nie oddam, nie oddam”. Nie możesz ustąpić, nie ustąpisz.

Posłuchaj kobieto, która zadajesz ból, która każesz pamiętać i wspominać. Nie przyjdę od ciebie! Nie!

Pusta butelka wypadła z dłoni. Oczy chwilę jeszcze błądziły po ścianach pokoju, zatrzymały się na zdjęciu, na ostatniej skreślonej cyfrze. Pięć. Do urodzin zostały cztery dni.

„… Przecież, my nie mówimy, że to nie są ludzie. Jak najbardziej – to są ludzie. Pamiętajmy jednak: życie ludzkie nie jest dobrem najwyższym…”

Historia Partii Postępu, Wypisy 2078

Po raz trzeci wykręcił numer Roberta i po raz trzeci nikt nie podniósł słuchawki. Cisnął telefon ze złością i ciężko opadł na fotel.

W głowie miał stado czerwonych mrówek. Chodziły to tu, to tam, po przeponach, bruzdach, wiązadłach i płatach, szwendały się pojedynczo i parami, bywało, że cała kolumna przetaczała się z jednej półkuli do drugiej. Czasem któraś z mrówek zaczynała kąsać bezbronną tkankę, czasem któraś splunęła jadem i wbijała żuwaczki w neuronowe struktury.

Potem przeszły na czaszkę, wędrowały po jej wewnętrznej powierzchni, zwieszone czułkami na dół, szły i przytupywały, a ich krok, z początku bezładny, równał z każdą chwilą, potężniał wytupywany setkami par mrówczych nóg, lewa, lewa, a każda mrówka ma przecież sześć odnóży, o cztery więcej niż człowiek, lewa, lewa, i dudni, więc gdy się tak ustawią, jedna za drugą i idą równym krokiem, w rytm komend mrówczego dowódcy, w lewo zwrot, jak ci żołnierze na moście, most się zawalił, równaj! a tu nie się nie zawali, będą tak deptać, i będzie dudnić i huczeć, miarowo, rytmicznie, biegiem! i wiesz, że nie ma nic, by to uciszyć i wiesz, że sam sobie jesteś winien… Lewa!!!

Miał potwornego kaca.

Robert wciąż nie odpowiadał.

Tyson nie sądził, by Jack przeszkadzał w skontaktowaniu się z chłopcem. Dopóki adwokat nie odczyta zapisu, dopóki nie ma pewności w jaki sposób realizowany i egzekwowany będzie testament, o Roberta dbano i ustępowano mu we wszystkim.

Chłopiec mógł zapomnieć o spotkaniu z Tysonem, albo, co bardziej prawdopodobne Hogen zabrał go do miasta lub do swojej pracy. Tysonowi nie pozostało więc nic innego jak znaleźć jakiś płyn mrówkobójczy. Wiedział dobrze, co najskuteczniej likwiduje ten gatunek owada.

Na dworze było ciepło, przełożył portfel z kieszeni kurtki do spodni i wyszedł z domu.

Kiedy dotarł do rynku, odruchowo skierował się w stronę knajpki, ale już po chwili zmienił kierunek marszu. To ona popełniła błąd. Wiedział, że w końcu i tak tam wstąpi, ale parę godzin, kto wie może nawet za dwa dni, był w stanie wytrzymać.

W sklepie panował przyjemny chłód. Tyson ukłonił się pani Green, wziął koszyk i ruszył na wędrówkę między rzędami półek. Dość wyraźnie zmierzał w jedno miejsce.

Włożył do koszyka butelkę szkockiej, potem drugą, podszedł do działu cukierniczego, ściągnął z półki stos czekolad, ruszył do kasy, w połowie drogi zatrzymał się, zawrócił i dopakował jeszcze jedną whisky.

Pani Green patrzyła na niego z przyjacielskim uśmiechem na twarzy, Płacąc też się uśmiechnął. Kiedy on wędrował po świecie na czworakach, pani Green była chyba najładniejszą dziewczyną na zachód od Prinetown. Tyson ściągnął jedną z wiszących obok kasy toreb i wrzucił do niej całą zdobycz.

– Do widzenia.

– Do widzenia panu – pani Green kiwnęła głową.

Nie zdążył otworzyć drzwi. Otworzył je facet z zewnątrz. To był Plam. Mało się nie zderzyli. Tyson odsunął się, żeby go przepuścić, ale Plam stał w miejscu. A potem się uśmiechnął. Plam nigdy nie należał do najładniejszych dziewczyn na zachód do Prinetown.

– No i co? Nie ma…

– Czego nie ma?

– Chłopczyka. Pojechał chłopczyk, daleko, daleko – Plam nie był chyba zupełnie trzeźwy. – A co, nie wiesz przystojniaczku?

Z cyklu: Definicje człowieka.