Выбрать главу

Z drzemki wyrwał go sygnał telefonu. Poderwał się z fotela i wszedł do domu, zastanawiając się, kto może dzwonić. Z Akoodem, swoim adwokatem, rozmawiał rano. Nikt inny nie znał jego numeru, przynajmniej tak zdawało się Tysonowi do chwili, gdy podniósł słuchawkę.

– Gerard Tyson, słucham.

– Dzień dobry panie Tyson. Nazywam się Grzegorz Terrassio, ale moje nazwisko pewnie panu nic nie mówi.

– Zgadł pan.

– Otóż chciałbym się z panem skontaktować z ramienia AsLive’u. Jeśli…

– Nie interesuje mnie to – powiedział Tyson i odłożył słuchawkę.

Po chwili telefon zadzwonił znowu. Tyson tylko lekko uniósł słuchawkę i zaraz ją odłożył na widełki. Za trzecim razem po prostu wyciągnął wtyczkę z gniazdka. Nie chciał mieć nic wspólnego z AsLivem. Ani z żadną inną organizacją. Chciał tylko, by go zostawiono w spokoju. On już zrobił swoje.

Przeszedł do living-roomu zajmującego prawie cały parter domu. Wziął ze stołu czarny flamaster i stanął przed ścianą naprzeciw drzwi. Do boazerii przylepiony był kawałkami plastra wielki, metr na dwa, arkusz białego, trochę spłowiałego papieru. Pokrywały go rzędy czarnych, starannie wykaligrafowanych liczb od tysiąca pięciuset osiemdziesięciu dziewięciu od zera. Większość z tych liczb przekreślono długopisem albo czarnym lub czerwonym flamastrem, tylko piętnaście zostało czystych. Tyson przez chwilę jakby zastanawiał się, którą liczbę ma skreślić, ale wiedział, że może skreślić tylko jedną – czternaście.

Ponad arkuszem papieru wisiało oprawione w brązową ramkę zdjęcie.

Trzech młodych chłopaków w sportowych strojach. Siedemnasto-, może osiemnastoletni. Drobny poważny blondynek trzymał pod pachą piłkę do koszykówki. Stojący za nim chudy drągal, o twarzy pokrytej piegami, uśmiechał się, wyszczerzając zęby. Tyson po raz kolejny spojrzał na siebie sprzed ośmiu lat. Obrócony nieco bokiem, tak że twarz wyszła z profilu i splątane kudły zasłoniły oczy, już wtedy był znacznie potężniejszy od Łatki i Momoriona.

– Cześć, chłopcy. Wiecie, do Dnia Urodzin zostało jeszcze trzynaście dni – powiedział głośno Tyson – to już blisko, chłopcy.

Położył się spać bez kolacji, ale nie czuł głodu. Przez godzinę przewracał się na łóżku, myśląc o telefonie i o tym, że powinien… I o tym, że nie czuje już nic. A gdy usnął, powrócił koszmar, ten sam co i w więzieniu. Dwaj młodzi chłopcy padający pod gradem kul i facet z rozwalonym kręgosłupem wijący się na ziemi.

„Z cyklu: Definicje człowieka.

Definicja druga – aktywność mózgu. Zarodek ludzki staje się człowiekiem, gdy zaobserwowana zostanie aktywność mózgu.

WNIOSEK: Pan, panie Tyland, chyba nigdy nie przestał być zarodkiem…”

fragment ulotki propagandowej AsLive

Ziemia w ogródku była wyjątkowo oporna. Szpadel trzasnął po półgodzinie, motyka wyszczerbiła na kamieniach. A Tyson chciał tylko przekopać kawałek ogródka o powierzchni może dziesięciu metrów kwadratowych, przylegający do bocznej ściany domu. Teraz zupełnie inaczej spojrzał na wielki, zadbany plac od frontu i z niejakim podziwem pomyślał o poprzednich właścicielach domu.

Jednakowoż z ziemią dał sobie radę. Przegrał za to walkę z wężem ogrodowym.

Zamocował go porządnie w wystającym ze ściany domu hydrancie, skierował wylot na klomby z kwiatami i przekręcił kurek. Strumień wody, zamiast w kwiaty, uderzył tuż obok butów Tysona. W wężu były ze trzy dziury, z każdej z nich tryskała fontanna zimnej jak lód wody. Zrezygnował z podlewania wężem. Poszedł do domu po zraszacz, podłączył do kranu i ostrożnie, by nie podeptać grządek, ciągnąc za sobą gumowy szlauch, przeszedł przez ogród. Włączył zraszacz. Prychnęło, parsknęło, więc na wszelki wypadek cofnął się o kilka kroków. Zaczęło pluć i charczeć, w końcu woda uderzyła w górę. I w tym momencie Tyson uprzytomnił sobie, że jest odcięty. Po prawej i za plecami miał plot i krzaki malin. Po lewej pulchną grządkę, gęsto obsadzoną kwiatami. Pozostawało mu iść do przodu. A z przodu była ściana wody. Żeby odłączyć zraszacz, musiałby przez nią przejść. A żeby zakręcić kran, musiałby podeptać grządkę i kwiaty. Zaklął, gdy zimna woda ochlapała mu twarz. Cofnął się bezradnie, nie wiedząc co robić. Zaklął więc znowu. Po chwili dopiero dotarło do niego, że może stać tu wiecznie, a przynajmniej do czasu, gdy wyczerpie się woda w podziemnym źródle. Na to się nie zanosiło.

Kiedy Tyson dojrzał już do tego, by dać się zmoczyć, zaświtała mu nadzieja. Wzdłuż płotu szedł mały chłopiec. Mógł mieć sześć, siedem lat. Był to ten sam chłopiec, którego Tyson widział w samochodzie, dzień wcześniej. Chłopak szedł powoli, prawą dłoń ciągnąc po siatce płotu.

– Hej! – krzyknął Tyson.

Chłopiec zatrzymał się, obrócił w stronę Tysona.

– Hej, chłopcze, chodź tu szybko i zakręć to.

– Co proszę pana?

– Ty, nie udawaj wariata, chodź tu…! – Tyson urwał gwałtownie. Słońce świeciło prosto w twarz chłopca. Mały nie zmrużył oczu. Mały nie mrugał. Mały patrzał cały czas w jeden punkt, gdzieś na głową Tysona. Patrzył…

Chłopiec był ślepy.

Chwila.

W tej chwili przypomniał się Tysonowi tamten chłopiec, przed laty.

Tyson widział go nieraz, jak szedł ostrożnie po chodniku – powoli, na szeroko rozstawionych nogach, z głową lekko przekręconą w prawą stronę.

Matka chowała go sama, ojciec odszedł z kimś, gdzieś, kiedyś… Często wracała do domu pijana, często z mężczyzną. W dniu, w którym wprowadzono Drugą Ustawę Tylanda, chłopiec mógł mieć góra cztery lata. Tyson kończył dziewięć.

13 października, pamiętał tę datę dokładnie, pod dom zajechał ambulans. Biały volkswagen z czerwonym krzyżem namalowanym na bokach. Krzyż okalała gruba, czarna linia. Wyprowadzili chłopca z domu. Tyson siedział w oknie i patrzył. W pewnej chwili stanęła obok niego matka. Położyła mu dłoń na głowie, zmierzwiła włosy. Podniósł na nią wzrok i zobaczył, że matka płacze.

Tamta matka odprowadziła swego syna do ambulansu, podpisała jakiś papierek podetknięty jej przez abortmana i wróciła do domu.

Ambulans odjechał, zniknął w bramie, a Tyson siedział w oknie jeszcze z kwadrans. Może dwa. Matka przez tydzień chodziła z podkrążonymi oczami, czerwonymi policzkami i nosem. Ojciec mówił mało. Miesiąc potem ambulans znów przyjechał pod blok. Tym razem po panią Vorzchmiett, babcię szkolnego kolegi Tysona – Bruddera.

Chwila.

– Aha, zakręcić kurek? – wyraz zrozumienia pojawił się na twarzy chłopca. Dotknął dłonią siatki i ruszył wzdłuż płotu. Dotarł do furtki, otworzył ją zręcznie, po chwili szedł już po ścieżce, prosto do hydrantu w ścianie domu.

Zwolnił, gdy był o trzy metry od ściany, wyciągnął ręce.

Fontanna wody zgasła powoli, opadła. Tyson w trzech skokach znalazł się przy chłopcu.

– Więc to pan teraz mieszka u Borgów? – chłopiec wciąż stał nieruchomo.

– Tak…ale…

– Przychodziłem do nich często, podlewać kwiaty. Mieli najpiękniejsze kwiaty w całym Merrywil.

– Najpiękniejsze…

– Tak.

Tyson patrzał prosto w twarz chłopca, oczy małego nie drgnęły. Nie mógł się pomylić.

– Jak masz na imię?

– Robert.

– Chodzisz do szkoły?

– Nie, jeszcze nie chodzę, proszę pana. Poza tym jestem ślepy.