– Kurwa… – Tyson wypluł z ust zapałkę, podszedł do radia żeby je wyłączyć. W chwili, gdy pochylał się nad odbiornikiem, zadzwonił telefon. Tyson wcisnął wyłącznik i powoli poszedł do drugiego pokoju.
– Słucham?
– Panie Tyson. Jest pan potrzebny. Jest pan symbolem. Panie Tyson, tysiące ludzi, ich życie, ich śmierć, ich godność…
Tyle zdążył usłyszeć nim odłożył słuchawkę. Znowu, tak jak wczoraj, wyłączył telefon. I znowu tak jak wczoraj usiadł na bujanym fotelu.
Merrywil podobało mu się coraz bardziej. Daleko od huku wielkich miast, daleko od tych tysięcy ludzi…
Do Prinetown było stąd siedemdziesiąt kilometrów. Ponad pół setki asfaltu i stepu po obu stronach drogi. Potem zaczynał się las i góry. Do Giverin, stolicy prowincji pędziło się autostradą z Prinetown półtorej godziny. To znaczy można było przejechać tę trasę dwa razy szybciej – na przełaj, przez góry, wąskimi serpentynami.
Tak, Merrywil to najwłaściwsze miejsce dla Tysona. Nie ruszyłby się stąd dla niczego i dla nikogo. On odwalił już swoje i wtedy okazało się, że zrobił rzecz niepotrzebną nikomu i dla nikogo, prócz ich trzech, nie mającą znaczenia.
Za tę lekcję zapłacił czterema latami wolności. Łatka i Momorion – życiem. Każda chwila tej wolności miała odtąd należeć tylko do niego. Tylko…
„Tego dnia rządy USA, Kanady, Japonii, UK, Francji, Niemiec, Rosji, Izraela, RPA wystąpiły ze wspólnym oświadczeniem.
W ciągu ostatnich trzech miesięcy agentom tych państw udało się skazić zbiorniki wodne, magazyny żywności, spichlerze ziarna siewnego na terenie wszystkich krajów tzw. Katastrofy Demograficznej. Preparat nazywany w skrócie XT-10 sterylizował dożywotnio 97 kobiet na 100 i 993 mężczyzn na 1000. Tym sposobem grupa państw, nazwana później Spiskiem Dziewięciu, rozwiązała problem demograficzny świata.
W ten sposób, jakby przy okazji i zupełnie nieświadomie zlikwidowano najbardziej bogaty w perspektywie rezerwuar ludzkich części – kończyn, narządów, hormonów…”
Fred Goon „Początek” Rabbitbooks 2042
Następnego dnia blisko półtorej godziny przesiedział „U Billa” gawędząc z Robertem. W końcu chłopiec w stał i powiedział, że musi już iść. Tyson chciał go odprowadzić, ale mały pokręcił tylko głową. Wziął swoją laskę i poszedł. Tyson został sam.
Siedział wpatrzony w szklankę do połowy wypełnioną bursztynowym płynem. Obserwacja ta zajęła mu następne dwadzieścia minut, tyle akurat, by właściciela baru, Mikea Daviesa, zastąpiła za kontuarem Sandra.
Wytarła stoliki, zamiotła i, jak przyuważył Tyson, wyciągnęła z szuflady niedźwiedzia. Postawiła go na samym brzegu lady, tak by Tyson zwrócił na niego uwagę, jak tylko spojrzy w tę stronę.
Spojrzał od razu.
– O! Nasz przyjaciel świniomiś. Z każdym dniem wydaje mi się coraz bardziej interesujący.
– A pan coraz mniej. Powtarza pan dowcipy – zawahała się. – Mike mówił mi, że był tu z panem Robert.
– Spałaszowaliśmy razem cztery bite śmietany.
– Skąd go pan zna?
– Ooo, to stara przyjaźń, jeszcze z kawalerskich czasów. Poznałem go przedwczoraj.
– To dobry chłopiec.
– I cwany. Wyspowiadałem mu się z całego życiorysu, a nie wiem nawet, co robią jego rodzice.
Sandra spojrzała na Tysona uważnie.
– Jego rodzice nie żyją.
Gerard wypił piwo jednym haustem. Podszedł do bufetu.
– Jeszcze jedno.
– Tak – mówiła Sandra nalewając – Chował go dziadek. Pan Sulivan umarł tydzień temu. Jest kilku krewnych, ale sądzę, że opiekę nad chłopcem i majątek zapisane zostały Hogenowi.
– Majątek?
– Tak, pan Sulivan miał akcje jakichś firm, nie wiem dokładnie. Żył skromnie, ale podobno był zamożnym człowiekiem. Sądzę, że majątek i chłopca dostanie ten sam człowiek.
– Jeszcze jedno.
Sandra spojrzała na niego poważnie. W jej oczach zapaliły się iskierki gniewu.
– Ja ci tu mówię o… A ty…!
– Wiem o czym mówisz! – Tyson podniósł głos. – Ciekawe, ale przeszliśmy na ty.
Mruknęła coś pod nosem, ale nic nie powiedziała na głos. Tyson chciał się znów odezwać, gdy drzwi baru otworzyły się i do środka weszli Plam i Hogen.
– Cześć Sandra – Hog podszedł do niej, przechyliła się nad kontuarem, pocałowała go w policzek.
Hogen przejechał lekko dłonią po jej włosach.
Przy okazji trącił Tysona.
Gerard odsunął się na bok, sięgnął po portfel.
– Ja już zapłacę.
– Podobno nie podobał ci się niedźwiedź. – Hogen położył rękę na ramieniu Tysona. Tyson powoli odwrócił się w jego stronę.
– Hog! Proszę cię! – szepnęła Sandra.
– Ile jestem winien? – Tyson znów stanął twarzą do lady.
– Osiemdziesiąt.
Tyson sięgnął do portfela i w tym momencie Hogen znów go popchnął.
– Pytałem się o coś!
– Hog!
Portfel wypadł z ręki Tysona, pieniądze i zdjęcia rozsypały się po podłodze. Pierwszy pochylił się Plam. Podniósł dwa zdjęcia – twarze dwóch mężczyzn.
– Faceci! Patrz Hog, nosi w portfelu zdjęcia facetów.
Tyson zrobił krok w jego stronę. Powoli.
– Żadnych bójek! – Sandra wypadła zza lady, stanęła między nimi. – Dorośli ludzie! Jak smarkacze!
– Oddaj zdjęcia – spokojnie powiedział Tyson.
Plam zerknął na Hogena. Ten patrzył na Sandrę. Dziewczyna zaś, szykowała się, żeby wydrapać komuś oczy.
– Oddaj zdjęcia – powtórzył Tyson i wyciągnął rękę.
Hogen znów spojrzał na Sandrę. Kiwnął głową.
– Masz! – Plam uśmiechnął się triumfalnie, kładąc oba zdjęcia na dłoni Tysona.
Gerard powoli włożył je do portfela.
– Dziękuję za piwo.
Już otwierając drzwi usłyszał za plecami ciche „Pieprzony pedał”. Nie zawahał się jednak, ani na moment. Wyszedł z baru.
„Czyż jest coś bardziej humanitarnego od przyznania każdemu człowiekowi prawa do godnego odejścia, odejścia kiedy chce i jak chce. Czyż jest coś bardziej ludzkiego od darowania cierpiącym ich bólu, choroby i niemocy?
Czy matka, która nie chce patrzeć na cierpienie swego dziecka, okaleczonego dziecka, cierpiącego dziecka, godzić się musi na to cierpienie?! Czyż to nie serce i sumienie matki powiedzieć jej powinno, czy dziecko to może żyć i być w tym życiu szczęśliwe?! Bądźmy odważni! I dajmy ludziom wolność wyboru…”
z przemówienia Johna Tylanda. 22 VI 2067
Skreślił kolejną liczbę na ścianie i położył się do łóżka.
Potem próbował usnąć. A może już śnił…
Widział tamten dzień.
Niedziela, biurowiec miał być pusty. Momorion dostał cynk, że facet tego dnia zjawi się w robocie – jakieś tam, wielce ważne papiery do podpisania.
Dopadli go w gabinecie. Momorion i Łatka.
Tyson siedział na dole, w samochodzie. Nie widział tego, co działo się w budynku, ale słyszał wszystko. Momorion nosił nadajnik wpięty w bluzę, a Tyson wcisnął sobie do ucha kulkę słuchawki.
Najpierw szczęk zamykających się drzwi windy. Potem kroki, ciche stąpnięcia po miękkiej wykładzinie korytarza. Cichy szept Momoriona.
– Zakładamy maski.
A potem już ani szeptu.
Drzwi biura otwarte kopniakiem. Krzyk sekretarki. Spokojny głos Łatki.
– Zamknij dziób. Bo stracisz uśmiech.
Niemal równocześnie głuche walnięcie. To Momorion otworzył drzwi do gabinetu.
– Co…?! – to głos tamtego.
– Twarzą do podłogi! – krzyk Momoriona. – Ty, lala, obok niego!
– Czego chcecie?!
– Ciebie.
A potem ta rozmowa. Idiotyczne zdania. Kretyni. Rozmowa. Tak kończy się zawsze, jeśli oprawca zaczyna rozmawiać z ofiarą. To taki schemat z książek i filmów. Potem zawsze ktoś przychodzi z pomocą.
Tak jak i tym razem.
Po co gadał tak długo?
A potem wycie mężczyzny, któremu Momorion wbił elektrodę w plecy. Trzepot bijącego o podłogę ciała. Zniszczony pień nerwowy. Pewne było, że facet przeżyje. I pewne, że zostanie sparaliżowany do końca swoich dni.
I być może właśnie to wycie ściągnęło pomoc. Nie zatkali mu dzioba, myśleli, że ściany są dźwiękoszczelne. A może to nie była sprawa ryku.
Wypadli na korytarz. Jeszcze spokojni. Dopiero po chwili ciche, jakby z daleka: „Stój!” Zbiegli po schodach, Tyson słyszał ogłuszający tupot nóg, krzyki, strzał.
Zapalił silnik i pełnym gazem ruszył w stronę wyjścia z biurowca.
Pewnie i tak by nie zdążył, a nawet gdyby zdążył, to nie wymknęliby się z pogoni. Ale on popełnił błąd.
Pędził wąską uliczką i dopiero w ostatniej chwili zobaczył dziecko wyskakujące mu przed maską. Kierownica w lewo. W słuchawkach rozpaczliwe: