— To może i lepiej, że ja go znalazłem? — powiedział Janusz z powątpiewaniem. —Jakby tak padło na panią Glebową, to nie wiadomo, czybyśmy nie mieli dwojga nieboszczyków?
— Na pewno lepiej — stwierdził stanowczo kapitan.
Następnym odkryciem, jakiego dokonaliśmy, był fakt zaginięcia z tablicy ogłoszeń pisanych przez Wiesia kartek. Z pewnością nie zabrał ich Witek, który odnosił się do naszej twórczości z najwyższym wstrętem i nigdy nie dotykał własnoręcznie żadnego z przedmiotów, wywieszanych tam przez nas. Nikt z nas czworga ich nie ruszał, musiał je zdjąć ktoś inny.
— Najpewniej Włodek — powiedział Wiesio. — Rzucaliśmy tam na niego podejrzenia.
— Coś ty — odparłam z niesmakiem. — Jajkami na twardo?...
— Jajkami, nie jajkami, mógł to uznać za niebezpieczne dla siebie.
— Toby je jeszcze gwoździami przybił, żeby móc potem niewinnie cierpieć. Przecież to masochista! Już prędzej Zbyszek, bo jemu się ta cała zbrodnia od początku nie podobała.
— A ja wam mówię, że zdjął sam morderca — oświadczył stanowczo Leszek.
— Skąd wiesz? — zainteresował się Janusz. — Powiedział ci to? Leszek spojrzał na niego z wyższością.
— Myśleć trzeba, panowie, tu — to mówiąc poklepał się po czole. — Musiał zdjąć ktoś, komu na tym zależało. Witkowi, owszem, zależało, ale sami wiecie, że raczej by sobie rękę odrąbał niż dotknął czegoś takiego. Zbyszek jest ostatnio zdenerwowany i głupstwa mu nie w głowie. A cała reszta prędzej by tu coś dowiesiła niż zdjęła. Jeden morderca miał powód, a jaki, to już nie wiem.
— To pan istotnie ekstraordynaryjnie wymyślił — powiedziałam pogardliwie.
— Pewnie, z panią się równać nie mogę. Już jak pani co wymyśli, to rzeczywiście ho, ho!
Wszystkie te rozważania prowadziliśmy w tonie milej, towarzyskiej konwersacji, zupełnie nie przypominającej śledztwa. Kapitan, o którym niemal zapomnieliśmy, siedział i przysłuchiwał się w milczeniu, z rzadka tylko wtrącając jakieś pytanie. Równocześnie pilnie nam się przyglądał.
— A jak państwo myślicie — powiedział wreszcie z łagodnym zaciekawieniem.— Dlaczego go zamordował? Kto miał jakiś powód?
Patrzyliśmy na niego nic nie mówiąc, bo odpowiedź na to pytanie była szalenie skomplikowana. Dlaczego właściwie Tadeusz został zamordowany?...
— Pani miała powód — powiedział nagle Leszek jadowicie, spoglądając na mnie.
— Jaki?!
— Jak to jaki? Żeby wywołać sensację, udowodnić swoje talenty jasnowidza... czy jasnowidzowej?... Jak to się mówi? I przejść do potomności...
— Do potomności to pan przejdzie jako naczelny głupek naszych czasów — powiedziałam gniewnie. — Musiałabym upaść na głowę, żeby dusić Tadeusza. Dałabym nie wiem co za jego zmartwychwstanie!
— Dlaczego? — spytał ostro kapitan. Zamilkłam, uprzytomniwszy sobie, że zasadniczy dowód mojej niewinności, przyczynę, dla której życzyłabym Tadeuszowi najdłuższego życia i największego w tym życiu powodzenia, muszę starannie ukryć przed władzami śledczymi. Za nic w świecie nie mogę się do tego przyznać! Milczałam, a tamci trzej, zorientowani nieco w moich kontaktach z nieboszczykiem, przyglądali mi się z zaciekawieniem i niepokojem.
— On robił moje instalacje — powiedziałam powoli po namyśle. — Termin nam wisi nad karkiem, jeśli teraz ktoś to będzie po nim przejmował i zapoznawał się z tematem, to krewa. Nawalimy, jak Bóg na niebie.
— No, chyba śmierć projektanta zwalnia z terminu?
— Nie, drogi panie, nie zwalnia — odparłam smutnie, przypominając sobie nasze wszystkie wielokrotnie powtarzane dowcipy, że główny projektant, określając termin, powinien przewidzieć wszystkie możliwe kataklizmy z własną śmiercią włącznie. Byłam w tym przypadku głównym projektantem. Głupie dowcipy stały się koszmarną rzeczywistością...
— No tak... — powiedział kapitan. — A inni?
— Diabli wiedzą — odparł Janusz. — Rany boskie, co tu się będzie działo! Guma, piwo, twoje osiedle, przedszkole Witka... Wszystko, co robił Tadeusz! Straszne rzeczy!
— Z tego widać, że dla dobra biura powinien raczej żyć — stwierdził kapitan. — Myślę, że jak znajdziemy powód zabójstwa, to znajdziemy i sprawcę.
— Niech pan nie będzie taki pewny — powiedziałam uprzejmie i lekkomyślnie.
— Dlaczego pani tak sądzi?
— No, tak jakoś... Mam przeczucie...
— Aha, pani przeczucia są szalenie interesujące, jak widać. Zwłaszcza że się dziwnie sprawdzają. Myślę, że sobie jeszcze porozmawiamy, na razie zechcą państwo uprzejmie zostać na swoich miejscach...
Podniósł się i wychodząc z pokoju, w drzwiach, odwrócił się jeszcze raz i przyjrzał się arcydziełu Leszka długim, przeciągłym spojrzeniem...
— No i co teraz? — spytał Janusz. Siedział przy swoim stole odwrócony tyłem do deski i palił jednego papierosa za drugim, patrząc na nas niepewnie. Wiesio mieszał patykiem tusz w kałamarzu, dosypując do niego po trochu grafitu z ołówka. Tylko wstrząs wywołany niecodzienną sensacją sprawił, że nikt z nas nie zaprotestował przeciwko tej czynności, bo zazwyczaj pilnowaliśmy tuszu jak oka w głowie. Ciągle go brakowało, a dysponująca wszystkimi materiałami Matylda do próśb o butelkę tuszu odnosiła się tak, jakby nas podejrzewała o wypijanie go albo wylewanie za okno. Leszek rysował miękkim ołówkiem jakieś gryzmoły na nie dokończonym rysunku, przypiętym na desce.
— Trzeba się zastanowić — powiedział stanowczo. — To jest poważna sprawa, żadne tam takie śmichy-chichy. Może tu ktoś ma obsesję i Tadeusz to tylko początek? Kolejno podusi nas wszystkich?
— Może drogą eliminacji? — zaproponował Wiesio.
— Ja mam alibi — oświadczyłam stanowczo. — Od przyjścia Tadeusza do wyjścia Janusza nie ruszyłam się z miejsca, co milicja, mam nadzieję, wykryje. Wierzę we władzę ludową. On ma rację, myślmy!
— Szczerze mówiąc, to ja wierzę, że to nie ty — przyznał uczciwie Janusz. — Ile ci nieboszczyk był jeszcze winien?
— Pięć i pół patyka. Mogę teraz na tym krzyżyk położyć.
— A możesz, możesz. Wprawdzie jesteś niepoczytalna, ale nie wierzę, żebyś z lekkim sercem traciła tyle forsy. Nie, nie zabiłaś go, ja ci to mówię!
— No widzisz, to ja odpadam. Jedźmy dalej. Skąd zacząć?
— Kolejno, pokojami — powiedział Wiesio. — Ja nie!
— Tak to każdy może powiedzieć — odparł Leszek z dezaprobatą. — Udowodnij, że to nie ty.
— W Polsce Ludowej trzeba udowodnić winę, a nie niewinność!
— A ja twierdzę, że to on! No i co?
— Wiesiu, na litość boską! Mam nadzieję, że to nie ty! Udowodnij mu!
— Nie mogę — powiedział Wiesio niepewnie. — Wychodziłem z pokoju.
— No to co? Janusz też wychodził i Leszek też...
— Zaraz, czekajcie! Obliczmy może sobie od razu, kiedy kto z nas wychodził, czy to się zgadza...
Pośpiesznie zaczęliśmy sobie przypominać swoje czynności, przy czym bezcennym skarbem okazało się radio. Janusz podniósł się z miejsca przy słowach: „... których wymagają pomieszczenia dla knurów..." i po drodze przestawił na inną Warszawę. Leszek wyszedł w czasie śpiewu Ireny Santor, a wrócił na samym początku zapraszania do aparatów klas szóstych i siódmych. Wiesio Irenę Santor przesiedział, a za to od początku do końca stracił Fogga. Mieliśmy aktualną prasę i na podstawie programu radiowego bez trudu uzyskaliśmy dokładne godziny ich wędrówek po biurze.