Okazało się, że wszyscy trzej mieli szansę zamordowania Tadeusza.
— Właściwie to wybronić się mógłby tylko Leszek — przyznał Wiesio. — On był najmniej zorientowany w temacie. Jak omawialiśmy morderstwo, to go jeszcze nie było.
—A co? — zaciekawił się Leszek. — Tak dokładnie się wszystko zgadza?
— Jak w pysk dał — powiedział Janusz. — Mówię ci, przewidziała każdy szczegół, jakby była przy tym.
Leszek wpatrzył się we mnie z wyraźnym podziwem. Bardzo zdegustowana przerwałam mu tę kontemplację.
No dobrze, to trzech podejrzanych już mamy. Szukajmy dalej, może teraz od góry. Witek?
Popatrzyliśmy na siebie w zamyśleniu.
— Kto wie? On wygląda na zdolnego do czegoś takiego. Niby taki gładki, maminsynek, a w gruncie rzeczy zimny zbrodniarz.
— I to nawet do niego pasuje... Tylko dlaczego? Motyw?
— A kto z was może powiedzieć, że go dobrze zna? Kto wie, co on robi?
— Z przyczyn służbowych go nie wykończył, w to już nie uwierzę. Musiałby mieć z nim jakieś kontakty prywatne...
— A skąd wiesz, że nie miał?
— A skąd wiesz, że miał?
— Czekajcie — powiedział nagle Janusz. — Mnie coś chodzi po głowie...
— Insekty?... — zaniepokoił się Leszek.
— Nie, czekaj, coś mi się tak majaczy... Ja ich chyba widziałem razem poza biurem i nie w godzinach pracy... Nie mogę sobie przypomnieć...
— Wysil umysł, bo to bardzo ważne.
— Dlaczego ważne? Co z tego, że ich widział? Nie mogą razem chodzić po mieście?
Janusz podniósł głowę i spojrzał na mnie. Patrzyłam na niego przez cały czas i dam sobie głowę uciąć, że myśleliśmy o tym samym. O bardzo niemiłej sprawie, o której ani Leszek, ani Wiesio nie wiedzieli.
— Mało prawdopodobne — powiedziałam w odpowiedzi na jego spojrzenie. Janusz niechętnie pokręcił głową.
— Diabli go wiedzą. No, ja za niego ręczyć nie będę...
— Bardzo dobrze, jest czwarty podejrzany — powiedział Wiesio z zadowoleniem. — Następny kto? Zbyszek?
— Gdyby to pani zwłoki tam leżały — oświadczył Leszek, milknąc na chwilę i wyraźnie delektując się tą myślą. — Gdyby to pani zwłoki...
— ... tam leżały — podpowiedział Wiesio.
— ... to gotów byłbym nawet przysięgać, że to Zbyszek!
— Nie — zaprzeczył Janusz. — Wykluczone. Gdyby go Zbyszek zabił, to ja wam mówię, że on by się do tego przyznał. To jest taki facet, że w zdenerwowaniu zadusiłby cały personel, a potem sam oddałby się w ręce milicji.
— A dziecko? — zaprotestowałam.
— Co dziecko?
— Zbyszka dziecko. Myślicie, że on by dopuścił do tego, żeby jego syn żył z piętnem ojca mordercy?!
A rzeczywiście, masz rację. To co?...
Po długich wahaniach przyjęliśmy jednak kandydaturę Zbyszka, chociaż nie mogliśmy znaleźć dla niej żadnego rozsądnego uzasadnienia. Ale charakter pozwalał mu przypisać zabójstwo w afekcie, więc nie mogliśmy z niego tak od razu zrezygnować.
Następnie wzięliśmy się za resztę architektów, z których uniewinniliśmy jedynie Alicję. Z zespołu konstrukcyjnego Anka odpadła, natomiast Kacper został przyjęty przez aklamację. Z sanitarnych nieboszczyk został automatycznie wykluczony, Andrzejowi daliśmy spokój, wiedząc, że czekał właśnie na robotę od Tadeusza i został tylko Stefan. Z elektryków Kajtka przyjęliśmy do kolekcji radośnie, a o Włodka wybuchła potężna awantura. Leszek i Janusz opowiadali się za jego niewinnością, natomiast my oboje z Wiesiem odsądzaliśmy go od czci i wiary. W rezultacie stanęło na tym, że jest najbardziej podejrzany ze wszystkich.
— Kosztorysy — powiedziałam. — Danka, moim zdaniem, odpada, a Jarka nie było, nie ma o czym mówić. Administracja!
— Olgierd! — krzyknęli wszyscy trzej równocześnie.
— Dlaczego? — zdziwiłam się, bo główny księgowy jakoś mi nigdy nie wyglądał na zbrodniarza.
— Każdy główny księgowy musi być podejrzany — oświadczyli mi na to i musiałam się zgodzić. Następnie uniewinniliśmy jeszcze Wiesię i Jadwigę, uznawszy, że żadna z nich nie dałaby rady Tadeuszowi. To nam pozwoliło przy okazji nabrać nowych wątpliwości.
— Ja tego nie rozumiem — powiedział Janusz z niesmakiem. — Jak on mógł dać się tak głupio udusić? Nawet niech będzie od tyłu, to jak?
— Zwyczajnie — odparł Leszek. — Jak ci zarzucę sznurek od tyłu i zacisnę, to co zrobisz?
— Odwrócę się i dam ci w mordę. Możesz być pewien, że zdążę!
— Figę, zdążysz. Spróbuj!
— No spróbuj!
Od słowa do słowa przystąpili do odtwarzania zbrodniczych czynności z takim zapałem, że obydwoje z Wiesiem zaniepokoiliśmy się, czy grono nieboszczyków nie powiększy nam się zbyt szybko. Leszek dusił Janusza moim własnym szalikiem, przy czym, będąc niższy od niego, zarzucał mu go nie na szyję, a na oczy, wykazując tym całkowitą nieudolność morderczą, natomiast zdenerwowany nieudanymi próbami Janusz, zamiast zgodnie z zapowiedzą odwrócić się i lunąć go w pysk, zaczął go również dusić. Wreszcie zreflektowali się i poniechali tych wysiłków.
— Rzeczywiście — przyznał niechętnie Leszek, rozcierając szyję. — To jak on to zrobił? Bo z tego widać, że równie dobrze mógł zostać uduszony morderca.
— A może to właśnie tak było? — zainteresował się Wiesio. — Może to Tadeusz kogoś dusił, a skończyło się odwrotnie?
Omówiliśmy problem pokrótce, nie wgłębiając się weń zbytnio, bo trudno było snuć jakieś przypuszczenia przy samych niewiadomych. Wszystko tu było dziwne i musieliśmy się z tym pogodzić.
— Panowie, wracamy do tematu! Ilu mamy razem podejrzanych?
— Zdaje się, że większość. Obliczmy lepiej, ilu mamy niewinnych.
Dokonaliśmy spisu pracowników, dzieląc ich na dwie grupy, i stwierdziliśmy niezbicie, że władze śledcze w naszym biurze będą zagrożone obłędem. Z dwudziestu czterech osób, obecnych w pracowni w chwili popełnienia zbrodni, podejrzanych mieliśmy trzynaście sztuk!
— Trzynaście, feralna liczba — powiedział Wiesio z przejęciem. — Jak oni dojdą? Joanna, w tobie cała nadzieja, przecież już znalazłaś mordercę. Mówiłaś, że wiesz kto!
Oczywiście, że wiedziałam, kogo przedtem wymyśliłam, ale postanowiłam za żadne skarby świata tego nie zdradzić. Zaczynałam odczuwać zabobonny lęk przed własną, przeklętą wyobraźnią. Przyszło mi na myśl, że, być może, publicznym snuciem swoich makabrycznych wizji wywarłam jakiś wpływ na tego kogoś, kto zabił Tadeusza. Może nosił się już wcześniej z tym zamiarem, ale nie wiedział, jak go zrealizować? Może to ja poddałam mu pomysł, zachęciłam go, sprowokowałam?... Gdyby nie moje idiotyczne pomysły, może nie byłoby tej zbrodni?...
Poczułam się bardzo nieswojo. Nie ma co ukrywać, jestem współwinna. Jeszcze tak niedawno Tadeusz był tu, w pokoju, rozmawiał z nami, pukał się palcem w czoło, słuchając naszych głupich dowcipów, a teraz leży martwy w sali konferencyjnej... Leży martwy, zamordowany przez kogoś, kto kilka godzin temu uczestniczył w radosnych wybrykach mojej imaginacji... A potem wprowadził je w czyn. Ktoś z nas, ktoś z tego całego sympatycznego, zżytego zespołu... Kto???!...
Patrzyłam na Leszka, Wiesia i Janusza, kłócących się zażarcie o metody duszenia, i żadnego z nich nie mogłam sobie wyobrazić w roli zbrodniarza. Nie, z nich żaden! A inni? Tamci z pozostałych pokojów? Ktoś to przecież zrobił! Nie mogę teraz siedzieć jak pomnik na cokole i czekać miłosierdzia pańskiego, skoro sama to zabójstwo sprowokowałam. Trudno, wygłupiłam się i teraz muszę coś zrobić. Muszę wykryć mordercę, który znajduje się tu gdzieś, w promieniu kilkunastu metrów ode mnie, który jest człowiekiem dobrze mi znanym i który zabił innego, równie dobrze mi znanego człowieka...