— No? — powiedziałam niecierpliwie.
— Właśnie — odparła Alicja. — Wiesz co? Marek jest po pierwsze inteligentny, a po drugie niewinny. Omówmy z nim ten temat...
Ostatnio zachodziły w pracowni pewne wydarzenia, w zasadzie drobne, nie rzucające się w oczy, ale w świetle zbrodni nabierające monumentalnych rozmiarów. Okrzyk Kazia ukazał nam nagle niejako ich drugie oblicze.
Prawie wszyscy współpracownicy mieli z nieboszczykiem konszachty finansowe, i to po większej części niezupełnie legalne. Tylko że to jakoś dziwnie wyglądało. Nikt nie był nic winien Tadeuszowi, za to Tadeusz był winien wszystkim. Gdyby zginął wierzyciel, można by przypuszczać, że zamordowano go zbiorowo w celu uniknięcia konieczności oddawania pieniędzy, ale tu zginął dłużnik. Gdzie kto widział, żeby wierzyciele zabijali dłużnika?!
Informację o pożyczaniu Tadeuszowi pieniędzy Marek powitał najwyższym zdumieniem.
— Czekajcie — powiedział. — Zaczynam się czuć nieco oszołomiony. Nie przypuszczałem, że stan finansowy pracowni przedstawia się aż tak optymistycznie!
— Ale co ty mówisz, jakie optymistycznie! Myślisz, że to były nasze własne pieniądze?
—A czyje?!
— Różnie. Nielegalnie zdobywane, i to najczęściej właśnie przy pomocy świętej pamięci nieboszczyka. Stefan pożyczał pieniądze z kasy Rady Zakładowej. Włodek forsę jednego faceta, który wystawił rachunek na jego nazwisko ze względu na urząd skarbowy...
— Duży błąd...
— Pewnie, bo Włodek jest i tak źle widziany w urzędzie skarbowym. Kajtek zrobił szalenie skomplikowaną kombinację. Wziął od Włodka skuter na raty, spylił komuś za gotówkę i tę gotówkę wepchnął w Tadeusza. A najśmieszniejsze jest to, że Włodek wziął ten skuter też na raty i jeszcze nie ma prawa go przerejestrować...
— Cóż za gniazdo przestępców!...
— Właśnie, jak sam słyszałeś, Kazio też... Parę osób żyrowało mu różne rzeczy i teraz za to twardo płacą.
— Czy to był jakiś nowy rodzaj filantropii? — zainteresował się Marek. — Może dałoby się to dalej stosować? Chętnie bym go zastąpił. Zaczynam dochodzić do wniosku, że denat był człowiekiem genialnym... To kto właściwie mu nie pożyczał?
— Ty — powiedziałam do Alicji.
— Ja! — krzyknęła Alicja z irytacją. — Akurat! Okazuje się, że ja też. Pożyczyłam tysiąc złotych Wiesi, a ona je natychmiast oddała Stolarkowi. Potem przyszła i powiedziała, że on mi odda...
— Zaraz — przerwał Marek z coraz większym zainteresowaniem. — A on te pieniądze oddawał?
— Rzadko, niechętnie i w nikłym stopniu.
— Zdumiewające. No, teraz nie odda na pewno. Czekajcie, pozwólcie mi pomyśleć...
— Widzisz, mówiłam, że on jest inteligentny! — ucieszyła się Alicja.
Marek przyglądał nam się przez chwilę w zamyśleniu.
— Wygląda na to, że należy szukać tego kogoś jednego, komu nieboszczyk nic nie był winien. Jeżeli taki istnieje...
— Istnieje, Witold — powiedziałam. — Jest na urlopie, wraca jutro...
— Odpada. Nikt więcej?
— Chyba nikt... Może jeszcze Matylda.
— Na własne oczy widziałam, jak pożyczyła mu dwadzieścia złotych!
— To raczej niedużo, nie zabiła go przecież chyba, żeby uniknąć dalszych pożyczek. A właściwie dlaczego mu pożyczaliście?
— Ja bezwiednie — powiedziała melancholijnie Alicja.
— Wiem, dlaczego ja — powiedziałam równocześnie. — Ale nie wiem, dlaczego inni. Może to były wspólne interesy?
— Takie dziwnie jednostronne? Niemożliwe, w tym coś musi być... Cała pracownia pożycza pieniądze facetowi, który ich nie oddaje... A dlaczego ty?
— Popełniłam przestępstwo przy współudziale Tadeusza — odparłam z westchnieniem. — Teraz się będę gimnastykować, żeby to ukryć przed milicją...
W tym miejscu nam przerwano, bo zostałam wezwana na przesłuchanie. Widocznie ostatnią uwagę uczyniłam w złej godzinie. Kto wie do jakich rezultatów doszlibyśmy, gdybyśmy dłużej toczyli tę wstępną konferencję, jak się bowiem później okazało, byliśmy na bardzo dobrej drodze. Do mety było wprawdzie daleko, ale wystartowaliśmy z bezbłędnym wyczuciem...
Trzej panowie, kapitan, prokurator i sierżant MO, urzędowali w gabinecie. Sierżant siedział przy maszynie Matyldy i uwieczniał padające wypowiedzi. Zaczęli oczywiście znów od moich porannych imaginacji.
Opowiadając jeszcze raz szczegółowo wszystkie fikcyjne i rzeczywiste wydarzenia, przyglądałam się im i mimo woli zaczęłam sobie snuć liczne refleksje. Jak też muszą się czuć w tej głupiej sytuacji? Na terenie małej, nietypowej pracowni, gdzie wśród zżytych ze sobą i znających się nawzajem jak łyse konie ludzi popełniono nietypowe morderstwo... Ostatecznie zabójstwa pracowników państwowych nie występują chyba w naszych biurach nagminnie. A jeśli już, to należałoby raczej oczekiwać, że ofiarą będzie jakiś dyrektor albo może ktoś z kontroli, a nie zwyczajny instalator sanitarny. Mało, natychmiast po przybyciu na miejsce dowiedzieli się, że zbrodnia została uprzednio zaplanowana i publicznie omówiona przez liczne grono osób. Co mogli sobie o tym pomyśleć normalni ludzie, jakimi bez wątpienia są pracownicy władz śledczych?
Zaraz na wstępie natknęli się na nasze rozmaite dziwactwa i stanęli w obliczu najtrudniejszej dla siebie sytuacji: nieboszczyk i dwudziestu podejrzanych. Dwadzieścia osób, z których każda miała szansę go zabić, a żadna właściwie nie miała powodu. Albo też każda mogła mieć powód... Zorientowali się już niewątpliwie, że śmierć Tadeusza przyczyni nam mnóstwa zmartwień i kłopotów... A korzyść? Czy znajdą kogoś, komu ta śmierć przyniosła jakąś korzyść? Co teraz zrobią? Będą badać nasze prywatne życie, sprawdzać alibi?... Jakim sposobem znajdą sprawcę?
I kto z nas, do diabła, jest tym sprawcą?!...
Wypełniła mnie paląca ciekawość i gorące pragnienie znalezienia się chociaż na chwilę na ich miejscu, po ich stronie. Gnębiona tymi uczuciami przyjrzałam się pięknemu prokuratorowi. Rzeczywiście, istny wybryk natury! Kto to widział, żeby prokurator tak wyglądał! Może by go poderwać i tą drogą uzyskać jakieś możliwości uczestniczenia w śledztwie? Już niejeden mężczyzna wygłupił się dla kobiety... Nie, nic z tego, tak nieprzyzwoicie przystojny facet jest z pewnością odporny na damskie umizgi, nie warto nawet próbować...
Wybryk natury, siedzący na skraju biurka Witka, przerwał mi moje rozmyślania, zmuszając do skupienia.
— Niech nam pani wyliczy szczegółowo wszystkie rozmowy telefoniczne, prowadzone w waszym pokoju... Od rana.
Poczułam lekki niepokój. Rozmowy telefoniczne? Święci pańscy, przecież sama wymyśliłam poprzednio, że Tadeusz został wywołany do sali konferencyjnej telefonem! Czyżby i to było prawdą?...
Było prawdą! Z dalszych pytań pojęłam niezbicie, że o dwunastej trzydzieści pięć przeklęty telefon wywabił ofiarę z pokoju, usuwając ją zarazem definitywnie z pola widzenia pozostałych przy życiu współpracowników. Na domiar złego wyraźnie było widoczne, że podejrzewają mnie o jego autorstwo.
— Nie, proszę panów — powiedziałam kategorycznie. — Przyjmijcie do wiadomości raz na zawsze: poza wymyśleniem wszystkiego wstępnie, nie kiwnęłam palcem w tej sprawie. Nie ruszyłam się z miejsca. Siedzę w pokoju z trzema facetami, którzy wprawdzie wychodzili, ale pojedynczo. Nigdy wszyscy razem! Jeden siedzi przede mną, jeden za mną, a jeden obok mnie. Przynajmniej dwóch musi mnie widzieć. Czy świadectwo dwóch osób wam wystarczy?