Janusz się nagle znów odwrócił.
— Złamałem się — oświadczył ze skruchą. — To było mniej niż miesiąc temu. Jak wyjeżdżał ten mój kumpel, Jugosłowianin, to razem kupowaliśmy ten pasztet...
— Gdzie on mieszkał? — przerwał mu Wiesio.
— ... w tubach — dodał rozpędzony Janusz.
— W tubach mieszkał?!
Nie, w tubach kupował...
Zniecierpliwili mnie tym wreszcie.
— Na litość boską, przestańcie prowadzić tę idiotyczną rozmowę z opóźnionym zapłonem, bo nie mogę sobie przypomnieć, o co mi chodziło!
— A, właśnie — ożywił się Janusz. — To nie tobie chodziło, tylko mnie. Teraz sobie właśnie uprzytomniłem, gdzie ja widziałem Witka z Tadeuszem. Właśnie na placu Wilsona przy tym pasztecie w tubach!
— O — powiedział Wiesio z umiarkowanym zainteresowaniem.
— Też go kupowali?
— Głodny jestem — powtórzył Leszek niecierpliwie. — Chyba spróbuję ich namówić, żeby mnie puścili do sklepu.
— Jak cię puszczą, to kup dla wszystkich, może być ten pasztet...
Zaprzątnięty bez reszty myślą o jedzeniu, Leszek wyszedł. Skupiliśmy się wszyscy troje przy stole Janusza, na nowo pogrążeni w śledczych rozważaniach. Witek był na ogół tajemniczy i nikt z nas nie przypuszczał, żeby go cokolwiek, poza biurem, miało łączyć z Tadeuszem. A Janusz widział ich razem późnym popołudniem...
— Teraz już to sobie dokładnie przypominam, w oczach mam ten widok. Stali obaj koło wozu Witka i Witek tak jakoś wyglądał, jakby chciał odejść, a Tadeusz go zatrzymywał. Mówił coś do niego. Witek był chyba zdenerwowany, chociaż po nim to nie bardzo widać... Ale tak mi się jakoś wydało. A potem się nagle odwrócił, jakby go piorun strzelił, popatrzył na Tadeusza i obaj wsiedli do samochodu...
— A ciebie nie widzieli?
— Nie, bo ja byłem w sklepie. Po ten pasztet...
— Co mu takiego mógł powiedzieć?
— A cholera go wie. Od Witka się nie dowiesz, a od Tadeusza tym bardziej.
— Słuchajcie, w tym coś musi być. Te gliny, tam w gabinecie, wiedzą, co robią. Przez cały czas doszukują się naszych prywatnych powiązań z nieboszczykiem i mam wrażenie, że w tym chcą znaleźć motyw zabójstwa...
— No przecież bez powodu nikt go chyba nie udusił — powiedział Wiesio krytycznie.
— Właśnie. Zastanówmy się szybko, czy był jakiś służbowy powód.
— Dlaczego szybko?
— Bo na pewno nie było, zrzucimy to z głowy i będziemy się mogli skupić na prywatnych powodach.
Po krótkich rozważaniach uznaliśmy niezbicie, że z przyczyn służbowych raczej by go każdy chętnie wskrzesił. A prywatnie?...
— No to bierzmy się za tego Witka. Co on mógł mieć prywatnie do Tadeusza?
— Może... — powiedział Janusz i nie dokończył, bo z sąsiedniego pokoju dobiegł nas nagle potężny rumor i jakieś niezwykłe hałasy. Bez namysłu zerwaliśmy się z miejsc i popędziliśmy tam, popychając się nawzajem.
Widok, jaki ukazał się naszym oczom, był tak osobliwy, że na chwilę nas zamurowało. Na środku pokoju klęczał przed Moniką Kacper, całował ją po rękach i jęczał rozdzierająco:
— Przebacz! Przebacz!...
Monika, wyglądająca jak wcielenie furii, usiłowała wydrzeć mu ręce, a za nią stał Kajtek, którego oblicze najwyraźniej w świecie wskazywało, że przed chwilą dostał w pysk. Źródłem największego hałasu był Stefan, wytrząsający pięściami nad głową skulonej na trójkątnym stołku, śmiertelnie zapłakanej Wiesi. Wytrząsał pięściami i zduszonym głosem wrzeszczał rozmaite niezbyt cenzuralne rzeczy, mające zapewne obrazować jego o niej opinię. Zdenerwowany Zbyszek usiłował go uspokajać, czyniąc to zarówno bezskutecznie, jak i bez przekonania. Wszystko to razem tworzyło zdumiewającą scenę, której przyglądaliśmy się w osłupieniu, wetknąwszy głowy w drzwi.
— Ho, ho — powiedział Wiesio z wyraźnym uznaniem.
Tkwiący obok niego oniemiały Janusz nagle jakby się ocknął.
— Spokój!!! — ryknął głosem niczym trąba jerychońska.
Cale zgromadzenie na moment zamarło i wytrzeszczyło na niego oczy. Przez kilka sekund ten żywy obraz trwał w bezruchu, aż Janusz, równie nieoczekiwanie, jak krzyknął, odwrócił się i uciekł. To spowodowało natychmiastową zmianę konfiguracji i dziwaczna scena uległa zakończeniu.
— Co to było? — spytałam z szalonym zaciekawieniem, ale przyjrzawszy się im dokładniej, uznałam, że odpowiedzi mogę oczekiwać tylko od Alicji. Wszyscy inni najwyraźniej w świecie stracili przytomność umysłu.
— Co tu było, na litość boską, natychmiast opowiedz! — domagałam się, usiłując ją oderwać od bliskiego apopleksji Stefana.
— Jeszcze go szlag trafi — odparła Alicja z niepokojem. — Nie wiesz, czy tu ktoś nie ma kieliszka wódki?
— Do tej pory?! Nawet jeśli mieli, to z pewnością już dawno wypili. Daj mu trochę wody i niech głęboko oddycha.
— Po co ma głęboko oddychać? To pomaga?
— Nie, ale zajmie się tym i wściekłość mu przejdzie.
Po krótkim namyśle Alicja kiwnięciem głowy przyznała mi słuszność. Zrezygnowałam na razie z uzyskania wyczerpujących informacji, przyniosłyśmy wody od razu w kilku szklankach i rozdałyśmy wszystkim obecnym, nie wyłączając Marka, który dopiero w tej chwili wszedł do pokoju.
— Co to? — spytał z lekkim zdumieniem, podejrzliwie oglądając otrzymane naczynie. — Woda? Czy ja to muszę wypić?
— Nie pij, jak nie chcesz, zostaw sobie na wszelki wypadek. Nie wiadomo, co tu jeszcze będzie.
— Myślałem, że picie wody należy do specjalnego rytuału śledztwa, coś tak jak ten osioł z brzuchem...
W pokoju wciąż jeszcze panowało potężne zamieszanie. Z największym trudem, po długich wysiłkach zdołałam się wreszcie dowiedzieć, o co chodzi, i to niedokładnie.
Zaraz po mnie wezwali na egzamin Stefana, jako najbliższego współpracownika ofiary. Trzeba szczęścia, że wzywając go trafili akurat na chwilę, kiedy Wiesia publicznie oznajmiała rewelacyjne rzeczy. Oświadczyła mianowicie, że Tadeusza zabił Stefan z zazdrości o nią, a jako drugą wersję przyjęła popełnienie morderstwa przez Monikę, która, jej zdaniem, pragnęła ukryć w ten sposób fakt współżycia równocześnie z Kacprem i z Kajtkiem. W myśl wypowiedzi Wiesi Stolarek o tym wiedział i Monika w sposób radykalny zamknęła mu usta na wieki.
Wiesia wygłaszała to wszystko, stojąc tyłem do drzwi w pokoju sanitarnych, a za nią stał pan kapitan, cierpliwie wysłuchujący jej oracji. Stefan nie zdążył zareagować na przemówienie Wiesi, bo został wepchnięty do gabinetu, ale natychmiast po wyjściu stamtąd powetował to sobie. Wynikiem piekielnej awantury, z którą wpadł do środkowego pokoju, gdzie schroniła się wystraszona Wiesia, była wspaniała furia Moniki i zdumiewający czyn Kacpra, który ni z tego, ni z owego lunął w pysk swego potomka i padł na kolana przed Moniką z owym rozdzierającym krzykiem: „Przebacz, przebacz". Tego już nikt nie mógł zrozumieć, a Kacper, przyszedłszy do siebie, odmówił jakichkolwiek wyjaśnień.
Najmniej zdziwienia wzbudziło we mnie sponiewieranie Kajtka, bo znałam nieco oryginalne metody wychowawcze Kacpra. Tresował swoich synów, łagodnie mówiąc, staroświecko. Dorośli faceci całowali ojca w rękę i z pokorą przyjmowali iście szlacheckie lanie na kobiercu, co im nie przeszkadzało chodzić ze srogim rodzicem na wódkę. Całe biuro o tym wiedziało i wszyscy już do owych osobliwości przywykli. Natomiast nigdy dotychczas w tak dziwny sposób nikt z personelu nie wyrażał skruchy.
Nie zdążyłam sobie uporządkować zdobytych wiadomości, bo tę właśnie chwilę władze śledcze wybrały na wyniesienie zwłok Tadeusza z sali konferencyjnej. Zaprzątnięte awanturą grono zapomniało niemal o zasadniczej przyczynie wszystkich wydarzeń, zwłaszcza że owa przyczyna ciągle jeszcze wydawała się nam kompletnym absurdem. Najbardziej zaprzyjaźnieni z Tadeuszem byli Jarek i Kajtek. Jarek, w oparach świeżo nadużytego alkoholu, miał spóźnione reakcje i fakt śmierci Stolarka jeszcze do niego w pełni nie dotarł, a Kajtek milczał. Milczał nawet wtedy, kiedy dostał od ojca w pysk. Reszta reagowała w zasadzie prawidłowo, to znaczy, uznawszy katastrofę za nieodwracalną, poniechała łamania rąk i zajmowała się sprawami żywych.